Nie spieszył się Mikołaj Trzaska z wydaniem pierwszej w pełni solowej płyty i jest to powściągliwość zdecydowanie godna polecenia wielu przedwczesnym, samodzielnym debiutantom sceny improwizowanej. Słuchając Delta Tree, mam wrażenie, że ta muzyka po prostu dojrzewała, spokojnie leżakowała w saksofoniście, jak wytrawna whisky w dębowej beczce. Czekała na odkorkowanie przez niemal ćwierćwiecze imponującej, wielowątkowej kariery i właśnie dzisiaj, po tych wszystkich latach czaruje głębią smaku.
Delta Tree to 16 skoncentrowanych, esencjonalnych utworów, zarejestrowanych z bardzo dużą dbałością o wszelkie niuanse brzmienia instrumentów (saksofon altowy, barytonowy, klarnet basowy), oraz „dźwięków pozamuzycznych”, jak choćby oddech, organiczny szum. Przez blisko godzinę Trzaska prowadzi narrację w sposób niezwykle skupiony i pewny. Dużą siłą tego albumu jest jego dygresyjność – utwory często bywają nagle urywane („Noses Replacement”, „Ballad of Torf”), nie są przeciągane, lecz uderzają prosto w sedno. Nawet we fragmentach dłuższych, jak „Sheepskin Night Coat”, czy „Jewish Nigh”, Trzaska ani przez chwilę nie wydaje się zagubiony, rysuje dźwięk sprawnie, ostrą kreską, świadomie mocno szorując ołówkiem po papierze, często na granicy złamania grafitu.
Jest na tej płycie zarówno szalona ekspresja, energia, jak i powściągliwość, melancholia, smutek. Przede wszystkim jednak odbieram Delata Tree, jako materiał zamyślony, refleksyjny, pokazujący pełne spektrum talentu i wrażliwość głównego bohatera. W efekcie płyta ma charakter surowy, szorstki, ale historie opowiadane przez Trzaskę są jak zaklęcia, mają magnetyczną moc, której naprawdę ciężko nie ulec.
[Krzysztof Wójcik]