Seven Lines to nagranie z ubiegłorocznego koncertu z Krakowskiej Jesieni Jazzowej, kiedy zespół – po raz pierwszy i na razie ostatni – wystąpił w rozszerzonym do septetu składzie. Po pierwszym odsłuchaniu tej płyty do dobrej oceny nastawiony byłem mocno umiarkowanie, to ewidentnie płyta wymagająca poświęconego czasu i zanurzenia w jej rytmie, a wybiórcze, powierzchowne podejście całościowe wrażenie zaciera. Właśnie rytm, obok transu, to słowo do trzeciego albumu Hery pasujące najlepiej. Podstawowy skład zespołu uzupełnili Maciej Cierliński, Raphael Rogiński i Hamid Drake, którzy odcisnęli na niej swoje szczególne piętno i bez których o takim kształcie płyty nie byłoby mowy. Nominalnym głównym bohaterem pozostaje oczywiście ten ostatni, wraz z Pawłem Szpurą stanowiący swoisty motor napędowy całego kolektywu, ale i rola pozostałych w budowaniu jej nastroju nie pozostaje w żadnym przypadku marginalna - zarówno Cierliński, tworzący barwną tkankę i spajający zespołowe poszukiwania , jak i Raphael, grający w wielu momentach oszczędnie, bez uniesień, ale i ze szczególną intensywnością. Choć rzut oka na tytuły i pochodzenie tematów, jakie są podstawą poszczególnych utworów wskazują jednoznacznie na Wschód, mniejsza o rozszyfrowywanie konkretnych kierunków, tym bardziej, że muzyka wypływa z zespołu tak naturalnie i w sposób niewymuszony, że najlepiej zwyczajnie się w niej zanurzyć, pozwolić płynąć, przeżywać i stracić kontrolę nad upływającym czasem.
Rytm i trans to składniki płyty główne, ale nie tylko one stanowią o jej wartości. Każdy z czterech obejmujących album utworów (uzupełnionych o zamykającą go miniaturkę) wiele wnosi dla różnorodności i brzmieniowego bogactwa krakowskiego koncertu. Otwierające płytę drony harmonium i melodie liry korbowej przypominają nieco otwarcie Where my complete beloved is i świetnie wprowadzają w narastającą ekspresyjność dalszej części utwóru . Dużo przestrzeni i światła oraz operowania detalami pojawia się w drugiej kompozycji, będącej interpretacją japońskiego tematu, jaki Wacław Zimpel eksplorował już na płycie z muzyką do wierszy Krystyny Miłobędzkiej. Bardzo dobre momenty przynosi kompozycja „Temples of Tibet” (z wokalizami Drake'a), szczególnie kiedy w rozkręcający się perkusyjny strumień wpada saksofon Pawła Postaremczaka. Wreszcie „Afterimages” z kapitalnym dialogiem klarnetu z saksofonem, które w połączeniu z perkusyjnym rytmem stanowią tutaj kwintesencję ekstatyczności muzyki Hery. I najlepsze fragmenty całego albumu. Jeśli i Was po pierwszym odsłuchu on nie przekonał, dajcie mu drugą szansę, zdecydowanie warto.
[Marcin Marchwiński]