Od czasu kiedy widziałem w Wigrach Raphaela Rogińskiego grającego muzykę amerykańską (np. Moondoga) w duecie z Maciem Morettim oraz protest songi w szerszym składzie, czekałem na systemowe, a nie incydentalne podjęcie przez niego tematu amerykańskiej tradycji, zwłaszcza w formie piosenkowej, a nie abstrakcyjnej. Przynosi to Wovoka, skład pełen personalnych niespodzianek – Paweł Szpura jest jednym z najbardziej utalentowanych i najbardziej ogranych perkusistów w kraju, w uproszczeniu można powiedzieć, takim polskim Michaelem Zerangiem, ale w rockowym kontekście się praktycznie nie pojawia (koncerty z Michałem Bielą czy Łukaszem Rychlickim to jednak coś innego – raz kolorystyka, raz ekstatyczne free). Ola Rzepka jest głównie perkusistką i choć na klawiszach grała i Drekotach, to jednak takie kolorystyczne klawisze do tej pory prezentowała chyba tylko w składach zawiązywanych na gdańskim Space Fest. Wokalistka Mewa Chabiera jest zaś debiutantką, śpiewającą w sposób surowy, ale mocny, z pewnym nieokrzesaniem, ale olbrzymim uczuciem.
Wovoka dojrzewała do powoli –najpierw były okazyjne występy, potem nieobecność i wreszcie regularna koncertowa aktywność, na której kwartet stopniowo osiąga coraz większy ogień. Płyta ten transowy żar zostawia jednak na boku, przynosząc zestaw utworów opartych na bluesie i tradycyjnych amerykańskich, czarnych piosenkach, z pietyzmem zaaranżowanych i tak też nagranych. Instrumenty są elegancko rozłożone w planie, wokalem wyeksponowany, a partie gitary często kapitalnie nakładane w tradycyjny sposób na dwa wyraźnie oddzielone kanały. W moim zdaniem najbardziej przebojowym „It’s Nobody’s Fault But Mine”, gdy Rogiński rozpoczynając psychodeliczne solo równocześnie redukuje główny riff do rytmicznego zrębu, daje to rewelacyjne efekty. Szorstki głos Mewy od czasu do czasu rozjaśniają chórki Oli Bilińskiej, a perkusję Szpury wspomagają perkusjonalia Huberta Zemlera. Bogaty język muzyków wykorzystywany jest dyskretnie, bez narzucania się – czasem pojawia się arabizujące akustyczne solo („I’m Gonna Run to the City of Refuge”, czasem Afryka pełną gębą („God Moves On The Water”) na dodatek zmierzona z wiolonczelą, sporadycznie saksofon Michała Górczyńskiego („I Know His Blood Can Make Me Whole”), a na sam koniec moog. Między dźwiękami jest jednak dużo powietrza i skupienia, dzięki czemu rzecz nie jest przeładowana – przeciwnie, cierpliwie płynie i dyskretnie ewoluuje. To wręcz elegancka płyta.
Przy wszystkich różnicach estetycznych, łączność Trees Against the Sky z wcześniejszymi projektami Rogińskiego jest wyraźna. Znów punktem wyjścia jest pewna tradycja, ucieleśniona tutaj przez utwory, które żyją jako tekst i zrąb melodii. Wystarczy posłuchać „Lord I Can’t Just Keep from Crying” w wersji Wovoki i Colina Stetsona (z Sharą Worden na wokalu na Judges) żeby zobaczyć, że to praktycznie dwa różne utwory, dwa różne światy muzyczne połączone duchem i podobnie pozostające w pamięci. Przypominając sobie ubiegłoroczną płytę Americana Neila Younga, przetwarzającego proste, folkowe piosenki w elektryczne epopeje, można mieć nadzieję, że nawet w czasach retromanii jest szansa na twórcze i nowoczesne zastosowanie tradycyjnego, folkowego podejścia do pamięci. Takich zespołów, które swoje przeżyły w muzyce abstrakcyjnej i wracają do pewnych klasycznych spraw, muzyce gitarowej bardzo potrzeba, co pokazują też nowe płyty Steve’a Gunn. Szanse na prawdziwie w niej przełomy są już nikłe, a zbyt często retromania oznacza powierzchowne stylizacje i bezmyślne powtarzanie gestów. Potrzeba wrażliwości oraz wizji i one wypełniają Trees Against the Sky.
[Piotr Lewandowski]