polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Wovoka wywiad z Raphaelem Rogińskim

Wovoka
wywiad z Raphaelem Rogińskim

Raphaela Rogińskiego i Pawła Szpurę znamy głównie z projektów bliskich muzyce improwizowanej i jazzowej, Olę Rzepkę jako perkusistkę, a Mewę Chabierę od strony muzycznej wcześniej znał mało kto. Stworzony przez nich zespół Wovoka prezentuje bezprecedensowe w Polsce i uniwersalnie nośne podejście do amerykańskiej tradycji muzycznej – bluesa i rocka lat 60tych. Ich koncertowy to transowe doświadczenia, ale nadchodząca debiutancka płyta Trees Against the Sky zaskakuje wysublimowanymi aranżacjami i głębokim, atmosferycznym brzmieniem. Zapraszamy do lektury wywiadu z liderem grupy, Raphaelem Rogińskim.

Choć na drugim dysku podwójnej płyty Cukunftu Itstikeyt/Fargangenheit można znaleźć piosenkowe momenty, to debiut Wovoki jest pierwszym nastawionym na piosenki, a jednocześnie pierwszym, który odnosi się do muzyki amerykańskiej, a nie do muzyki żydowskiej czy różnorakiej wschodniej. Czemu tak długo zwlekałeś?

Musieliśmy z Pawłem Szpurą, z którym gram już prawie 20 lat, znaleźć kogoś, kto będzie w takim projekcie śpiewał. Paweł i ja zaczynaliśmy właśnie od takiej muzyki, wychowaliśmy się na muzyce lat 60tych i bluesie, czyli głównych składnikach Wovoki. Czekałem też na odpowiednie wokalistki w Polsce, mogłem zaprosić kogoś z zagranicy, ale zależało mi na tym, żeby stworzyć zespół, a nie projekt, a do tego potrzeba kogoś na miejscu. W pewnym momencie na mojej drodze pojawiły się wyjątkowe wokalistki jak Mewa Chabiera, która śpiewa w Wovoce czy Ola Bilińska, z którą niedawno zrobiłem razem z orkiestrą z Sejn projekt „From Thee To Thee”, i która też w Wovoce śpiewa chórki. Nasze drogi z Mewą cały czas się przeplatają. Długo nie słyszałem głosu, który by mnie poruszył, kto moim zdaniem odnalazłby się w tym zespole, kto by pasował do mojej wizji. W Warszawie jesteśmy z Pawłem trochę hippie outsiderami, nie mamy punkowego backgroundu i zawsze czuliśmy, że nasze wizje są zawsze gdzieś "poza". Cieszę się, że rzeczywiście wracamy teraz do lat 60tych, do bluesa w sposób tak dosłowny. Zawsze chcieliśmy być z Pawłem czarnymi muzykami i w końcu znaleźliśmy czarną wokalistkę, która podobnie jak my ma białą skórę.

Mewa jest osobą bez wcześniejszego przygotowania muzycznego, pewnego rodzaju muzycznym naturszczykiem, który nie podchodzi do grania „zawodowo”. Materiał, który wykorzystujecie w Wovoce to są surowe, prymitywne rzeczy, wzięte z ulicy, wywodzące się z oddolnego muzykowania. Abstrahując od głosu, chciałeś w tym zespole kogoś, kto jest takim naturszczykiem, a nie zawodowcem?

Jeśli chodzi o proces tworzenia tej muzyki, to my wszyscy jesteśmy naturszczykami. Co prawda w młodzieńczych latach graliśmy muzykę tego typu, na początku, między innymi z Pawłem, kopiowaliśmy The Allman Brothers Band w jednym zespole, w drugim graliśmy Johna Lee Hookera, a w trzecim skrajną psychodelę. Wszyscy jednak cały czas badamy, jak ta muzyka oddziałuje ze sceny, czy jest na nią miejsce w mentalności ludzi. W naszej oczywiście jest i sądzę, że u publiczności także. To też dowód, że nie jest to po prostu wariacja na temat lat 60-tych tylko bardzo osobista wizja. Mewa jest rzeczywiście technicznym naturszczykiem, ale z drugiej strony chciałbym żeby wszyscy profesjonaliści mieli tyle magii co ona. Zawsze wyznaję zasadę, że ostatecznie wszystko sprawdza się na scenie. Z reguły robię mało prób, ale są one bardzo intensywne. Czasami więcej rozmawiam o muzyce niż ćwiczę ją na próbach, często moim zadaniem jest wskazywanie drogi. W zespołach, w których gram, z reguły jestem tak zwanym liderem, ale moje zespoły to zawsze krąg ludzi bardzo zaufanych, których zawsze traktuję jako współliderów. Wszyscy kreujemy muzykę, rzeczywistość. Wskazuję, którędy mamy pójść, ale każdy jest ważny na tej drodze i Mewa na pewno wnosi do zespołu coś, o czym my już dawno zapomnieliśmy. My po latach grania wchodząc na scenę czasem nawet nie czujemy, że to scena. Oczywiście mobilizujemy się, ale my już żyjemy w permanentnej międzystrefie. Mewa nam przypomina, że scena jest wyzwaniem, czymś do okiełznania. 

Chyba po raz pierwszy będąc liderem nie jesteś frontmanem. Ostatnio w Shofar taką rolę przejął Mikołaj Trzaska, ale z reguły w Twoich zespołach publiczność spodziewa się, że to Ty koncert rozpoczniesz, zakończysz, przemówisz w trakcie.

Tak, a jak wiesz, nie jestem mistrzem scenicznej kreacji, zazwyczaj siedzę lub stoję w miejscu, na nikogo nie patrzę i z założenia ze sceny nic nie mówię. Mój głos, tak jak i każdy inny, jest zbędny w opisywaniu tego, co w danym momencie dzieje. Muzyka to odrębny świat, a ja nie jestem jego panem. Tylko cudem przeżyłem to spotkanie. Dalej topór wisi nade mną. Nie można ze sceny wszystkiego tłumaczyć, to nie ma sensu, bo muzyka jest muzyką, a słowa słowami. Muzycy najczęściej są kiepskimi mówcami i czasem ze sceny wygłaszają truizmy czy nawet idiotyzmy. Nie widzę potrzeby tłumaczenia, że „teraz zagram wam utwór o bluesmanie, który przedawkował moonshinera (taki drink z kukurydzy) i miał wizję”. To bez sensu.

Płyta Wovoki została nagrana w dość wczesnym etapie istnienia zespołu, a Wasza aktywność koncertowa wzmogła się już po jej nagraniu, chociaż jeszcze przed premierą. Ostatnio gracie więcej koncertów i mają one dość surowy, psychodeliczny charakter. Dlaczego?

Kiedy ten zespół się zawiązał, byliśmy wszyscy w bardzo dziwnym stanie, stanie pewnego przełomu w życiu. Wszystkie teksty na płycie to utwory o nadziei, o pracy nad sobą i o bliżej nieokreślonej religii. Chociaż czasami w tekstach pojawia się Jezus albo Mojżesz, jest to charakterystyczna dla religijności niewolników z Missisipi religia niedookreślona, pomieszana z szamanizmem. Tak naprawdę zaczęliśmy leczyć się tą muzyką. Myśleliśmy o koncertach, ale nie to było najważniejsze. Zagraliśmy na początku na Chłodnej parę bluesów Howlin’ Wolfa i Blind Williego Johnsona, ale bardziej chodziło nam o to, żeby znaleźć się w sytuacji takich ludzi – wytwarzaczy muzyki, którzy jednocześnie padają jej ofiarą. Bardzo dużo pracowaliśmy nad odkryciem naszej drogi do transu. Poprzedni rok był okresem wytężonej pracy, a jak już mówiłem, u nas praca to próby, ale przede wszystkim rozmowy, przeżycia. Ten zespół jest prawdziwym zespołem, przyjaźnimy się i wszystko przeżywamy razem. W sumie przez dwa lata, odkąd ten zespół zaistniał, nie pchaliśmy się na scenę, ale gdzieś w zaciszu kreowaliśmy stan bycia gotowym do podjęcia misji. Nasze koncerty właściwie bardziej kojarzą mi się z działalnością misyjną, seansem niż z koncertami. 

Album jest jednak wyprodukowany z pietyzmem, nawet powiedziałbym, delikatnie i brzmi inaczej niż koncerty. Skąd taki pomysł?

Nagrywając płytę wzorowaliśmy się na wielu albumach z lat 60tych, ale przede wszystkim na jednym, najlepszym jaki znam jeśli chodzi o kompozycję płyty jako całości, czyli Strange Days The Doors. To wyjątkowa i dobrze wyprodukowana płyta. Ale wystarczy posłuchać Doorsów z koncertu, żeby wiedzieć, że to było zupełnie inne granie, tak samo jak Rolling Stone, Hendrix i wielu innych na żywo grało całkowicie inaczej niż na płytach. Płyta miała spełniać inne zadanie niż koncert na żywo. My też wyszliśmy z takiego założenia. W przypadku płyty najważniejsze było dla nas skupienie się na tekstach, głos jest na niej bardzo wyraźny, żeby można było skupić się na przesłaniu. Poza tym, transowość naszej muzyki ma charakter koncertowy, na płycie byłoby to dość nudne. Granie improwizowanej muzyki na koncercie ma zupełnie inne znaczenie niż na płycie, z nośnika często się nie broni. 

Wykorzystywanie materiału źródłowego jest wspólnym elementem różnych Twoich projektów. Czy pracowanie w ten sposób nie zaczyna być dla Ciebie pewnego rodzaju ograniczeniem? Czy granie muzyki w pełni autorskiej postrzegasz jako kolejny krok, czy jako inną metodę, która Cię mniej interesuje?

W Wovoce mamy już własne utwory, na koncertach gramy trzy z nich i następna płyta będzie złożona wyłącznie z naszych utworów. Swoje utwory pisałem też w Cukunfcie. Nowa płyta Cukunftu też jest w pełni złożona z moich utworów, na poprzedniej też możesz takie znaleźć. Z Olą Bilińską we From Thee to Thee gramy tylko moje utwory… U mnie wszystko z czegoś wynika. Moja muzyka, także moje kompozycje, są cały czas powiązane z tradycją. Traktuję siebie jako medium, więc nie mogę być całkowicie pozbawiony takich nawiązań dając wypełnić moje serce duchom, demonom i zatraconym krajobrazom. W przypadku Wovoki jest to kolejny moment, kiedy skupiam się na czymś z przeszłości, co moim zdaniem zostało zapomniane. Tym razem jest to pojęcie honoru w muzyce i przygotowania do grania w sposób zupełnie inny od tego, co obecnie często widzimy na scenie – do grania tak, żeby czuć, że gra się ostatni koncert, z desperacją i misją . To jest bardzo stara metoda, która jednocześnie od dawna, duchowo popycha mnie w stronę Swansów. Ich ostatnia płyta i ich pozycja teraz sprawia, że jestem spokojny o to, że jest na świecie parę osób, które wracają do takiego grania. Ich muzyka jest bardzo osadzona w przeszłości, mimo że jest też bardzo współczesna. I tak samo myślę o Wovoce – możesz usłyszeć tam lata 60te, ale jakbyś wziął tę płytę i włożył w katalog płyt z lat 60tych, to w ogóle nie brzmiałaby jak z tamtej epoki. I o to chodzi. Nie skupiam się na tym, dlatego, że nie mam pomysłów, by coś grać, tylko raczej szukam łącznika z pewnymi tradycjami, które mi się dużo bardziej podobały niż współczesność. Chcę być wojownikiem w muzyce, kimś, kto robi muzykę dla wyrzutków, dla samotników, dla Kilgorów Troutów współczesności, być naprawdę bardzo poważnym w muzyce. Nie znoszę humoru w muzyce, chociaż czasem go używam. Ale nie lubię tego typu porozumienia z ludźmi, na zasadzie...

Że wszystko jest wzięte w gruby nawias...

Tak. Ale to jest popularne, i ułatwia sprawę, cała kultura bazuje trochę na takim luźnym podejściu. My podchodzimy do muzyki zupełnie inaczej. To jest misja, w każdym moim zespole. W Wovoce czy w Shofarze nie możesz być niepoważny. Wchodząc na scenę nawiązujemy kontakt z publicznością, z duchami, ze wszystkim. Taka jest prawda o nas i nie da się tego uniknąć. Graliśmy niedawno koncert w Dębicy, w fabryce opon, gdzie ludzie nucili z nami muzykę, której nigdy nie słyszeli. Mewa tańczyła, organizator koncertu w transie i grał z nami na grzechotkach, a nam leciały łzy. Tego nie da się do końca wytłumaczyć, to nie jest sceniczny zabieg. Często zdarza się, że Mewa odwraca się do mnie i widzę, że ma wilgotne oczy. To jest pewnego rodzaju rytuał przejścia, w którym nie ma osobowości na scenie. 

Materiał na płycie to tradycyjne kompozycje z repertuaru Blind Willie Johnsona. Na koncertach gracie też „Glory, Glory, Allelujah” i inne utwory. W przeciwieństwie do muzyki żydowskiej, którą grasz, te amerykańskie utwory są obecne w popkulturze, nie są anonimowe.

Tak, ale w tradycji amerykańskiego folku nie ma utworów czyichś – po prostu nikt nie pamięta, kto je napisał. Na płycie Wovoki postanowiliśmy opisać, że są to tradycyjne utwory, bo Blind Willie Johnson je tylko grał. Nie wiadomo, które były jego własnymi utworami. Nie można do tego dojść w żaden sposób, choć próbowałem się dowiedzieć i pisałem do różnych miejsc. I tak jak Blind Willie Johnson, te utwory później nagrywał Son House, Led Zeppelin, Rolling Stones, a teraz my i inni. Pochodzenie nie ma znaczenia, znaczenie jest tylko w tekstach. One prawdopodobnie powstały, żeby czynić ludzi lepszymi i żeby pomagać w przełomach, bo ta muzyka po to istnieje. Może pochodzą od kolosów zamieszkujących ziemie przed nami, a przyśniły się tysiące lat później ludziom jako magiczne utwory… Na całym świecie, w całej jego historii muzyka miała wyzwalać i zmieniać. Niewolnictwo było przełomem, ludzie lądowali w Ameryce i tworzyli folklor, który miał ich właśnie wyzwolić. Nasza muzyka jest z tego źródła. Sięgnęliśmy po nią w odpowiednim dla nas momencie, kiedy w pewnym sensie sięgnęliśmy dna, kiedy świat zażądał od nas totalnego określenia się. Pewnie dlatego zrozumieliśmy ją inaczej, nie jako muzykę, ale jako klucz.

Ostatnio graliście z Shofarem w Stanach już było po nagraniu płyty Wovoki. Czy pokazywałeś tam swoją wizję amerykańskiej muzyki, którą robisz z Wovoką?

Tak, jak najbardziej, konfrontowałem ją z wieloma osobami, z przyjaciółmi, z menadżerami, organizatorami koncertów, muzykami. Poczułem, że po raz kolejny wróciłem do swojego miejsca, bo ja właściwie nie mam domu, ale gdy jestem w Kalifornii, to nagle rozumiem skąd się wzięła ta muzyka, którą najbardziej szanuję. Mam świadomość, że Jim Morrison, David Crosby i inni szli tym samym chodnikiem i w sumie to nie była wielka sprawa. Można oswoić to wszystko, do czego się odwołujemy, staje się to coś żywego, a nie odległego. Przeżyłem też dwie wyjątkowe sytuacje. Poznałem lutnika, który nazywa się Fat Dog i ma sklep z bluesowymi gitarami. To legendarna postać, bo on robił instrumenty na przykład Rolling Stonesom, Howlin Wolfowi, Johnowi Lee Hookerowi, Ry Cooderowi i innym. Grałem na gitarze w sklepie i nagle właściciel pokazał mi gazetkę Smithsonian i spytał czy znam człowieka na okładce. To był Jaron Lanier, krytyk rzeczywistości wirtualnej, którą zresztą sam wynalazł. On jest zapalonym gitarzystą i pianistą i totalnie zawrócił mi w głowie jak miałem ze 20 lat. Byłem na jego koncercie na fortepian, na którym opowiadał on o kałamarnicy, która ma percepcję jak komputer, i stwierdził, że fortepian to jest największa rzeczywistość wirtualna, jaką zna. Przeżyłem szok, bo sam grałem na instrumentach, zaprzedałem temu duszę i nie miałem komputera(pierwszy mam dopiero od trzech lat). A później pojechałem do Kalifornii i grałem na gitarze, na której on też gra sobie czasem w tej sklepo-świątyni bo mieszka obok i prawie się spotkaliśmy. Sam Fat Dog opowiedział mi jak grali moi mistrzowie, jedliśmy kaktusy w cieście i rozmawialiśmy o sprawiedliwości dziejowej… To spotkanie będzie miało kontynuacje co będzie związane z Wovoką, ale o tym kiedy indziej… 

Drugie spotkanie, które zalicza się do przełomowych, było z pewnym bluesmanem, który nazywa się Answer Lee Muhammad. Był gitarzystą pierwszego składu Sly and The Family Stone, ale później wszystko odrzucił i żyje bez rzeczy. Nie jest kloszardem, ma dom, ale wymiksował się z tego wszystkiego, co ludzie normalnie mają. Spotkałem go w metrze w San Francisco. Usłyszałem, że ktoś gra w niesamowity sposób, wiedziałem, że przyjechałem do Stanów żeby usłyszeć taką grę. On grał w całkowitym skupieniu, ale nagle przestał i choć nie mógł mnie widzieć wskazał na mnie i powiedział: „masz aurę czarnego człowieka i grasz na gitarze”. Zatkało mnie, a on mówi dalej: „mam dzisiaj urodziny, przeżyłem tyle lat, dlatego, że zawsze widziałem aniołów w koronach drzew i piłem przegotowaną wodę”. To nawiązanie do Williama Blake'a, który też cały czas widział anioły w koronach drzew, i którego też podziwiam. Też się uczę je widzieć… Zaczęliśmy rozmawiać, on opowiadał na przykład, że Sam Cooke był częścią jego rodziny i widział jego koncerty w młodości. Podobno kiedy Sam Cooke śpiewał i patrzył ludziom w oczy, to oni mdleli, a to przecież nie był jeszcze czas szalonych fanek. Ów Muhammad powiedział, że to właśnie Cooke nauczył go czytać w myślach. I coś wyczytał. Zagrałem z nim w tym metrze. Zostałem jego uczniem w jakiś sposób. Wiem, że jest moim przewodnikiem. Niedługo się spotkamy na żywo choć wiem, że spotykamy się codziennie rozdzieleni tymi tysiącami kilometrów...

[Piotr Lewandowski]