Nagraną w anty-sterylnych warunkach i tak też brzmiącą płytę Marcina Maseckiego równie łatwo się zachwycić, co zirytować. Po „Bobie”, na którym prawie półgodzinną suitę uzupełniały dwie miniaturki, Masecki prezentuje piętnaście krótszych kompozycji (?), w których mieści z grubsza do kwadratu tyle pomysłów melodycznych, rytmicznych, strukturalnych. Z których kto inny wykułby pewnie kilka płyt, w tym jedną w trio, inną w kwintecie, jednak Masecki pozostaje na kuchennej scenie sam, eksponuje otwartość kompozycji i pozwala śledzić z bliska proces twórczy. Zmiany temp, swoiste rytmiczne czkawki, wahania, w którą stronę pójść, wyłuskiwanie, euforyczne rozwijanie i porzucanie tematów, tworzą formę na pierwszy rzut oka chaotyczną, ale jeśli (chcieć) się przyjrzeć, to wyjątkowo angażującą słuchacza. Pianista kapitalnie żongluje inspiracjami, czasem mam wrażenie, że je przerysowuje (ach ten liryzm w Sześć), by skontrować je i zdekonstruować w bardziej wyrazisty sposób. Równocześnie, każdym tonem niedostrojonego pianina przekazuje własną osobowość i wizję. Jak wiadomo, najlepsze imprezy zawsze przenoszą się zawsze do kuchni i Masecki solo pokazuje, że być może tam też najlepiej robi się autorską muzykę wolną od lukru i konwenansu. „Bob” mnie do tego umiarkowanie przekonał, „John” już całkiem, całkiem.
[Piotr Lewandowski]