polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Tu Fawning wywiad z Joe Haege

Tu Fawning
wywiad z Joe Haege

O 31Knots pisaliśmy już na łamach PopUp kilkukrotnie. Lider grupy, Joe Haege, przerwę w działalności tego zespołu poświęcił na rozwój Tu Fawning – początkowo sposobu na granie muzyki wraz z dziewczyną, Corriną Repp, a ostatecznie zespół, którego pierwszy longplay „Hearts on Hold” ukazał się w styczniu w City Slang. Tu Fawning rozwija teatralne, dramatyczne wątki piosenek Joe, umieszczając w przewrotnym instrumentalnym kontekście. Podczas pierwszej europejskiej trasy Tu Fawning przeprowadziliśmy wywiad z Joe, który w międzyczasie wrócił do grania z 31Knots – ich nowa płyta ukaże się w maju.

 

Słuchając „Hearts on Hold” nie potrafię rozstrzygnąć, czy bardziej definiuje ją nastrój i emocje, czy brzmienie – nazwałbym je nowoczesną starą muzyką. Czy możesz wskazać element, który definiuje pierwszą płytę? Czy zwróciliście więcej uwagi na atmosferę? Bo jest naprawdę gęsta. Czy nie potraficie oddzielić emocji w muzyce od jej estetyki?

Od samego początku, gdy Corrina i ja zakładaliśmy zespół, a potem gdy Liza i Toussaint do nas dołączyli, byliśmy zafascynowani muzyką sprzed lat, nagraniami, które nigdy nie stały się popularne. Niektóre z nich to piosenki, których nigdy nie słuchano, ale sposób, w jaki zostały nagrane i wyprodukowane są niesamowite – wciągnęła mnie produkcja studyjna i te stare nagrania są z tej perspektywy bardzo ciekawe. Nie w nich chodzi nawet o piosenki jako takie, choć te potrafią być bardzo dobre, ale o coś innego – na przykład słuchając nagrania z roku 1944, stworzonego w jakimś małym miasteczku, gdzie tylko jeden koleś miał mikrofon i nagrywał grupę a cappella, jestem naprawdę poruszony, w sposób, jaki współczesna muzyka rzadko wywołuje. Nagrywając tę płytę, byłem w szczególnym nastroju – wiedziałem dokładnie o co mi chodzi, ale nie musiałem tego nazywać i tłumaczyć nikomu innemu. Starałem się uchwycić brzmienie, które było celowo bardzo intensywne, zbite i gęste. Więc estetyka była nastrojem, a nastrój tworzył estetykę. Nie interesowały nas piosenki, które brzmią jak stare melodie i jednocześnie słychać w nich nowoczesną technologię, bardzo błyszczącą, gładką. To jest bez sensu, zupełnie nie dla mnie. Jest milion takich piosenek, po co więc robić następną? Nowoczesne w stylu nagrania oparte na starych melodiach mnie nie ruszają. Ale moim zdaniem potrzebne są również nowe dźwięki, na przykład nowoczesna perkusja w otoczeniu starych brzmień. Po prostu lubię dziwaczne kombinacje. Chyba tylko to już pozostało w muzyce, właśnie te połączenia.

 

Wspomniałeś, że nie chciałeś nagrywać płyty błyszczącej i wypolerowanej. Masz ideał tego, jak melodie i piosenki mogą brzmieć?

„Real Gone” Toma Waitsa był dla nas dużą inspiracją, ponieważ jest niejako pionierem wykorzystania popieprzonych dźwięków w piosenkach. Celebrował je. Ta płyta brzmi niemalże jak zaginione, albo raczej nigdy nie istniejące nagranie – album z lat 40tych w innej rzeczywistości, z jakiegoś nieistniejącego miasta. Bardzo to wrażenie lubię i myślę, że chcieliśmy coś podobnego osiągnąć na naszym albumie.

 

Zawsze miałem wrażenie, że w 31Knots czai się wspomnienie Talking Heads, a to w sumie kiedyś był pop. Czy pop jest punktem odniesienia dla tego, co robisz z tym zespołem?

Uwielbiam pop, ale z roku na rok coraz mniej podoba mi się to, co jest tak nazywane. Pop staje się coraz bardziej pusty, zhomogenizowany. W latach 70tych i 80tych piosenki popowe były nadal dobrze napisane. Nawet nie trzeba sięgać po Talking Heads, wystarczy spojrzeć na ABBĘ – byli postrzegani jako tacy cukierkowi, ale jednak w ich piosenkach było wiele złożonych struktur, potrafili śpiewać, mieli dobre harmonie. Teraz to jakiś żart. Piosenki nie są już nawet dobrze napisane, pop sprowadza się do tego, co sprzedaje. A sprzedaje się „I Kissed The Girl And I Liked It”… Ale myślę, że chcieliśmy napisać dobre piosenki, jednak nie próżne i zrobić płytę, która nie będzie mroczna, choć ma taki trochę klimat. Muszę robić rzeczy nieco offowe, bo tego sam chciałbym słuchać, chcę słuchać czegoś, co ma w sobie ten wkręt, zaskoczenie, bez niego się nudzę.

 

Powiedziałeś, że „Real Gone” Waitsa brzmi jak z lat 40tych, z nieistniejącego miasta. A może po stu latach istnienia muzyki popularnej istnieje możliwość stworzenia czegoś, co jest ponadczasowe? Co mogłoby się istnieć i w latach 70tych, 90tych jak również w 40tych?

Niektórym ludziom się to udaje. Wśród nowoczesnej produkcji trafi się czasem piosenka, w której perkusja ma brzmienie całkiem jak z lat 70-tych. A potem na inną, z mocnymi bębnami, hip-hopowymi bębnami. Ale większość ludzi wychodzą parodie lub kalki wybranego przez siebie okresu. Podoba mi się to, chciałbym zrobić tego typu piosenkę. I wydaje mi się, że czasem gdy piosenka zostaje napisana, to istnieje brzmienie, które na nią czeka. Tak jakby produkcja staje się instrumentem samym w sobie. Każda piosenka potrzebuje czegoś specyficznego. Na naszej płycie jest kilka kawałków o bardzo suchym brzmieniu i niskim pogłosie, ale inne mają bardzo duży pogłos. Może gdybyśmy mieli więcej czasu i pieniędzy, nasze płyta miałyby więcej niuansów. Może następna będzie miała.

 

Pamiętam, że gdy poznaliśmy się w 2005 roku, rozmawialiśmy o 31Knots dokładnie w ten sposób. Mówiłeś: „jeśli będziemy mieli kiedyś więcej pieniędzy i czasu na nagranie płyty…”

Cóż, jeśli nie jesteś zespołem pokroju The National czy Interpol, naprawdę trudno jest wydać własne pieniądze na nagranie płyty. Co prawda, teraz jest łatwo jak nigdy wcześniej, dużo rzeczy można zrobić w domu. Ale nadal jest to trudne i moim zdaniem, jeśli chce się zrobić porządną płytę, to nadal lepiej jest nagrywać płytę w studiu – tworzyć dzieło sztuki niż domową samoróbkę. Jest czas i miejsce na nagrania, które nazywam street art recording, które są jak Basquiat. Wavves jest dla mnie przykładem czegoś takiego. Ale naprawdę bliska jest mi idea wejścia do studia po to, by nagrać dobry kawałek. W 31 Knots wielkim problemem zawsze było to, że Jay Pellicci nigdy nie mieszkał w Portland, więc nigdy nie mieliśmy swobody, zawsze byliśmy pod presją czasu. Musieliśmy działać szybko. Z Tu Fawning się nie spieszyliśmy, ale sam zrobiłem niemalże wszystko, nagrałem materiał, zająłem się produkcją, nie miałem zbyt dużego wsparcia, rad, jak to zrobić. Po prostu opierałem się na tym, czego się nauczyłem od innych inżynierów jak Pellicci, zadziałało.

 

Na ostatnich dwóch albumach 31 Knots coraz bardziej widoczne były brzmienia smyczkowe i dęte, tam głównie samplowane. W Tu Fawning skrzypce, puzon i instrumenty klawiszowe są na pierwszym planie, a gitara na drugim. Chciałeś skupić się na tych instrumentach, które kiedyś były tylko dodatkiem?

Tak, zdecydowanie. Myślę, że wyrosłem z potrzeby grania rocka. Niektórzy grają tylko trochę punk rocka i to kochają. Mi się przytrafiło kochać wszystko. W pewnym sensie kocham każdy instrument, jaki słyszałem. Tu Fawning był tą szansą, by sięgać po inne tembry, inne dźwięki. To nam sprawia przyjemność. Myślę, że całe moje gitarowe granie w 31 Knots było jakimś do tego wstępem – gdzieś w głębi słyszałem partie dętych lub smyczków, a grałem je na gitarze. To był mój sposób. A w Tu Fawning granie na innych instrumentach jest przyjemne. Bardziej interesuje mnie granie na wielu instrumentach niż doskonalenie się w jednym.

 

Tworząc aranżacje Tu Fawning myślałeś bardziej opierałeś się na swoich gitarowych doświadczeniach, czy raczej wzorowałeś się na tradycyjnych sposobie aranżacji dla tych innych instrumentów?

Na płycie Tu Fawning chciałem prawie całkowicie uniknąć gitar. Ponieważ zrobiłem już tyle muzyki na gitarę, chciałem czegoś innego. Ale nadal chciałem nieco ostrości, szorstkości, co ciężko osiągnąć w takim składzie bez gitary. Myślę, że partie gitarowe wyszły całkiem naturalnie. Staram się tworzyć muzykę w oparciu o dźwięk, jaki przychodzi mi do głowy. Na tej płycie Tu Fawning miałem do czynienia z instrumentami, do których nie jestem przyzwyczajony. Najlepiej wychodziła mi gra na fortepianie, więc na nim grałem. Liza, która gra na skrzypcach i Toussaint, który gra na trąbce i puzonie, mieli swój wkład. Toussaint miał też fajne pomysły na perkusję. Ale nie byliśmy pod wpływem czegokolwiek konkretnego. Jeśli już, to na tej płycie inspirowałem się produkcjami hip-hopowymi, choć Tu Fawning zupełnie nie brzmi jak hip-hop. Ale na przykład, czasem funkcję automatu perkusyjnego pełni puzon. To był ciekawy sposób na osiągnięcie efektu. Nasze piosenki mają w sobie dużo sampli, ale chciałem by miały też swoją masę – stare brzmienie i nowoczesny bit jednocześnie.

 

Znasz Sharon Jones & The Dap-Kings?

Tak, niesamowita muzyka i sposób nagrania też.

 

Właśnie. Ten zespół w genialny i bardzo autentyczny sposób przywołał soul i r’n’b sprzed 40 lat. Podobne wspomnienia chciała ożywić Amy Winehouse, ale mi się to nie podoba, dla mnie jest ona naturalna.

Sharon wyrosła na takiej muzyce. Z biegiem czasu pojawiają się gatunki, które stają się instytucjami. Na przykład jak jazz. Nadal spotyka się osoby, choć niełatwo je znaleźć, które grają niesamowity jazz w stylu lat 60tych. To samo Sharon Jones zrobiła wreszcie z soulem i r’n’b i zrobiła to dobrze. Nie ma w tym żadnej nowoczesnej głupoty. Amy Winehouse… nie wiem, jest za bardzo syntetyczna.

 

Czy nie obawiasz się, że eksperymentując z brzmieniem retro nie narażacie się na podejrzenie o stylizację?

Osobiście, ale również jako zespół, nie staramy się brzmieć jak ktoś z 1920 roku. Są tam pewne wpływy, ale nie chcę udawać, że jesteśmy zespołem z innej epoki, że zachowujemy się i mówimy w starym stylu. Chcę mieszać stare z nowym, właściwie z podobnym podejściem jak Amy Winehouse, ale w bardziej popieprzony sposób. Bo to było bardzo obiecujące, ale zbyt komercyjnie zrobione. Na przykład rytmy perkusji były zrobione na wzór automatu. Lubię kombinacje, ale nie lubię odgrywania przeszłości. Niektórzy potrafią to robić bardzo dobrze, są pewne oldschoolowe zespoły grające bluegrass, Sharon Jones jest świetnym przykładem, jednak jest to trudne i w większości przypadków nienawidzę tego typu zespołów. „Hej, jesteśmy z przeszłości, gramy rock’n’rolla z lat 50tych!”. Sposobu w jaki się zachowują. Dla mnie o wiele bardziej interesujące są hybrydy – trochę z innych czasów, trochę ze współczesności. Jestem po podobnym wpływem ostatnich stu lat muzyki, jak tej zupełnie współczesnej. Zawsze staram się, by w się one spotkały. Nawet jeśli część ludzi nie chce słyszeć kombinacji, ani tego co robię.

 

Czy próbujesz zarazem unikać tego, co się wiąże z indie i „łączeniem gatunków”?

Nie. Naprawdę nadal uważam, że nie staram się brzmieć podobnie do czegokolwiek. Wiadomo, każdy podlega wpływom, podąża czasami znaną już ścieżką. Czasami spotyka się płyty, które poruszają część duszy, która jest ogień na wzgórzu, wobec którego nie można przejść obojętnie. Wtedy też chcę sam wzniecić taki ogień. Chcąc to osiągnąć pisze się piosenkę jakoś podobną do tej, która cię poruszyła. Wiem, że wyrażam się niejasno. Ale kiedy skończyliśmy nagrywanie „Hearts On Hold”, pomyślałem, że w pewnym sensie brzmi ona zupełnie normalnie jak na Tu Fawning, ale na nowej płycie 31Knots staraliśmy się zdecydowanie robić wszystko to, na co mamy ochotę. Myślę, że pewne rzeczy były naszymi pokusami od dawna, teraz im ulegliśmy i nie mamy już z tego powodu wyrzutów sumienia. Na przykład na typowe brzmienie 31Knots nałożyliśmy dziwaczny pogłos na perkusję, rodem z lat 80-tych. To absurdalne, ale co tam – brzmi fajnie. To było bardzo wyzwalające. Wiesz, jet coś takiego we mnie, po prostu nie lubię muzyki, którą określa się jako indie. Nudzi mnie, serio, jest strasznie nudna. A nie chcę robić nudnej muzyki. Więc może rzeczywiście w pewnym stopniu staram się unikać tego co wiąże się z indie, ale nie z powodów estetycznych.

 

Tylko dlatego, że jest nudna i powtarzalna.

Tak, dokładnie. I to czysty przypadek, że indie jest nudne. (śmiech).

 

Niebawem ukaże się nowy album 31Knots. Czas poświęcony na Tu Fawning pozwolił Ci na ponowne przemyślenie formuły tego zespołu?

Bardzo dobrze było zrobić sobie przerwę w myśleniu o 31 Knots i popracować z Tu Fawning. Myślę, że musiałem sobie kilka rzeczy odpuścić i zaakceptować rzeczy takimi, jakimi są. Trochę było przepychanek, także wewnętrznych, w którą stronę ma pójść ten zespół. Myślę, że w końcu doszliśmy do porozumienia w kwestii tego, czym naprawdę on jest. Więc w pewien sposób chcieliśmy go przerobić, znaleźć na nowo motywację, ale ważne było, żeby dobrze się bawić i mieć z radość z nagrywania płyty. Tak, przerwa była mi potrzebna.

 

Miałeś problem żeby rozdzielić utwory dla 31Knots od tych dla Tu Fawning?

Wiesz, piszę dużo muzyki, w bardzo ogólny sposób. Gdy jakiś fragment do mnie przylgnie, polubię go, to słyszę, który pasuje do 31Knots, a który dla Tu Fawning. Zacząłem to rozdzielać naturalnie, co jest przyjemne. Ale zdecydowanie istnieją piosenki, które napisałem w trakcie pracy z Tu Fawning, ale postanowiłem wykorzystać w 31Knots. Albo utwór, który ma już kilka lat i sobie o nim przypomniałem.

 

Dzięki za rozmowę.

[Piotr Lewandowski]