polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
31KNOTS Trump Harm

31KNOTS
Trump Harm

Poprzednia płyta 31Knots „Worried Well” okazała się słabsza od dwóch poprzedniczek i zostawiła zespół na rozstajach. Czasy mathrockowej precyzji dawno już minęły, a zwichrowana dramatyczność albumu „The Days and Nights of Everything Anywhere” najwyraźniej okazała się trudna do przetworzenia w rozwojową formułę. Po dłuższej przerwie, którą lider grupy Joe Haege poświęcił na swój drugi zespół Tu Fawning i solową płytę pod egidą Vin Blanc, 31Knots nabrali dystansu i bez napinki nagrali album podporządkowany piosenkom, ale bardzo swobodny w dźwiękowych eksperymentach realizowanych w ich ramach. Efekt jest zdecydowanie zadowalający.

Choć „Trump Harm” nie ma w sobie obłędnej determinacji „Talk Like Blood” albo „The Days and Nights…” (i ma zdecydowanie najbrzydszą okładkę w historii zespołu), to przynosi utwory należące do najlepszych w dorobku grupy. Lekkość dźwiękowych poszukiwań i zabaw formułą piosenek przywodzi na myśl Deerhoof, choć 31Knots grają oczywiście kompletnie inną muzykę. Ale zabawa sonicznymi detalami, poszukiwanie ciekawych drobiazgów przez nakładanie efektów nie tam, gdzie się ich spodziewamy, ryzykowne modyfikacje brzmienia poszczególnych instrumentów i głosu przypominają metody, po które sięgają Deerhoof dla odświeżania popowych form. Przykładem może być promujący album Candles on Open Water z perkusją wystylizowaną na lata 80., albo Egg on My Face z trzaskającą elektroniką w tle, albo pełen kontrastów Love in the Mean of Heat.

Kompozycyjnie 31Knots niby odwołują się niezmiennie do tych samych źródeł – post hardcore’owych korzeni, Talking Heads, prog-rocka i paradoksalnie hip-hopu – ale tak naprawdę są już zespołem samowystarczalnym i samemu się napędzającym. Złożonym z trzech wyrazistych instrumentalistów, z których na dodatek jeden jest bystrym tekściarzem i charyzmatycznym wokalistą. Wielkiej kariery już nie zrobią i pozostaną moim zdaniem jednym z najbardziej niedocenionych zespołów ostatniej dekady. Trochę jak Kristen w Polsce. „Trump Harm” nagrali bez koncertów, ale gdy po dwuletniej przerwie wystąpili w Berlinie po raz pierwszy na żywo, to wszyscy przecierali oczy ze zdumienia. I tak jak w 2006 i 2007 roku, ich koncert i płyta na mur znajdą się w moich ulubionych pozycjach roku.

[Piotr Lewandowski]