Zespół publikujący wiekopomny debiut przy okazji drugiej płyty staje przed zadaniem nie do pozazdroszczenia. Kto wie, ile nieprzespanych nocy kosztowało Rage Against the Machine nagranie "Evil Empire", jak karkołomnych zabiegów podejmował się Jonathan Davis vel DJ Shadow zanim światło dzienne ujrzało "Private Press", a do ilu odmiennych stanów świadomości sięgnęli muzycy Mars Volta nim wpadli na pomysł stojący za "Frances the Mute". Pozostaje współczuć. Bystrze z tego problemu wybrnął natomiast Mike Patton i czyniąc z drugiej płyty Fantomasa fantastyczną reinterpretację kanonu muzyki filmowej. Mitch & Mitch, nasi najbardziej znamienici kowboje, za których należy ich uznać dzięki właśnie debiutanckiej płycie "Luv Yer Country", z pułapki dorównania owemu arcydziełu wydostali się równie pomysłowo - sięgając do swych przepastnych archiwum skompilowali dwanaście utworów artystów, bez których obecnie Mitch'e nie byliby tym, kim są - czyli muzycznymi luminarzami o niepowtarzalnej wizji, jednak zarazem pokornymi kanalikami, przez które przetacza się strumień geniuszu innych twórców, nieprawdaż? Zatem, panie i panowie, przygotujcie się na konfrontację z majstersztykami mistrzów muzyki filmowej jak Fin Arkiun Tekkelaki, odrobiną bluesowej egzotyki w wersji Japończyków z Hekoki Motherfuckers oraz kompozycjami prawdopodobnie najbardziej znaczącego niemieckojęzycznego kompozytora od czasu Karlheinz'a Stockhausen'a, czyli Jürgen'a Hans'a Maier'a. Jakby tego było mało, dzięki Mitch'om skosztujemy owoców talentu Zelig'a Rabitchnyak'a, Mathieu Marcuse'a, odrobinę południowej nutki w postaci dyskretnych i zapomnianych tang, mambo czy zwiewnego italopopu. Jedynym - ale za to jakim! - rodzimym akcentem jest nieodżałowany Antek Sobol, człowiek zapewne z Powiśla. Czemuż, ach czemuż, wcześniej wszyscy ci geniusze się przed nami skrywali??? W sumie, powód może być bardzo, bardzo trywialny.
W każdym razie, Mitch & Mitch dzielą się tymi kompozycjami z taką swadą, swobodą, szacunkiem wobec swych mistrzów i poczuciem humoru zarazem, że nie sposób nie wołać o więcej. Jeśli wydaje wam się na podstawie powyższego wykazu inspiracji, że album będzie eklektyczny, hmm, zróżnicowany, to ostrzegam, że w rzeczywistości jest znacznie gorzej. Albo lepiej - zależy od punktu widzenia. Przeplatanie się gatunków, estetyk i brzmień w trakcie "12 Catchy Tunes" to istny dom wariatów, jednak w tym szaleństwie jest metoda, konsekwencja i fantastyczna swoboda muzyczna, sprawiająca, że płyta w całej swej absurdalnej różnorodności pozostaje czarująco spójna. I na dodatek brzmi po prostu pięknie. W efekcie, album sprawdza się w warunkach wszelakich, czy to zmuszając do pląsów, czy umożliwiając zwleczenie się z łóżka w środku listopadowej słoty, czy wyleczenie kaca. Zdecydowanie polecane jako kuracja dla wszystkich, których życie jest zbyt poważne, natomiast pozostałych zachęcam do aplikowania sobie tych dwunastu szlagierów profilaktycznie. Odkrywanie zbiorowej podświadomości muzycznej przez Mitch & Mitch okazało się być stuprocentowym sukcesem. Równie intrygujące jest poszukiwanie ich poszczególnych maestro, do czego także szczerze zachęcam - po tym nic już nie będzie takie jak wcześniej, w szczególności percepcja "12 Catchy Tunes".
[Piotr Lewandowski]