Pink Freud od zawsze tytułując płyty brał słuchaczy fortelem niczym kolumbrynę i nie inaczej jest w przypadku płyty najnowszej. Z punkowego grania wyciągając pozorne nieokrzesanie i dzikość, muzyka ta w głębi okazuje się bowiem cudeńkiem niemal wzorcowo jazzowym. Jazzowym oczywiście nie ze względu na instrumentarium i manierę, lecz jazzowym w nieskrępowanej ekspresji, improwizacyjnej otwartości muzyki i wędrówkom między uderzeniami energii a sonorystycznymi przygodami, czy też między agresywnymi spięciami a finezyjną liryką. Po flirtach z elektroniką i bardziej kpiarskiej płycie poprzedniej, panowie Mazolewski-Staruszkiewicz-Ziętek – ponownie wbrew tytułowi – tutaj są absolutnie poważni, choć bez krzty nadęcia, a także zwarci i konsekwentni brzmieniowo. Być może to autosugestia, ale nagranie materiału analogowo na setkę nadało brzmieniu tak potrzebnej żywej mocy, skonkretyzowało przekaz i przybliżyło instrumenty w głośnikach bardzo blisko siebie, pozostawiając jednak dyskretne pole manewru produkcji.
Zresztą, Pink Freud na tej płycie to już nie tyle trio, co kwartet w porywach, jako że saksofony Tomka Dudy pojawiają się w połowie kompozycji i bez ich przekomarzania się z trąbką Tomka Ziętka nie sposób sobie tej płyty wyobrazić. Paradoksalnie i przewrotnie, występujące w dwóch utworach i cudownie poszerzające brzmieniową oraz emocjonalną paletę smyczki, wymownie podkreślają wyznacznik przyciągającej siły „Punk Freud’a”. Tymi są bowiem meandrowanie ze swadą w różnych wątkach jazzowej tradycji z zachowaniem otwartości formy i przekazu, granie free bez purystycznej delimitacji między improwizacją a kompozycją, oraz uważność w wyważeniu energii, zabawy dźwiękiem i całościowej dramaturgii. W rezultacie, miriady składających się na album pomysłów układają się w żywą, pulsującą i skoncentrowaną układankę, której elementy odkrywa się z czasem i smakuje długo.
[Piotr Lewandowski]