Kontynuacja owocnych solowych poczynań Artura Maćkowiaka, bo po dobrym It's not for real sprzed dwóch lat pojawia się nie mniej udany Iconic Rapture. Zasadniczo nie przynosi rewolucji, znów w głównej mierze to wyraz konsekwencji i własnego, budowanego kolejnymi płytami stylu, jaki fajnie sprawdza się w zetknięciu z muzyką gitarzysty na żywo i obserwacją jej powstawania, ale też przynosi ciekawe, porządnie pomyślane i zrealizowane albumy. Solowa płyta numer cztery to jedna z łagodniejszych i bardziej nastrojowych w dorobku Maćkowiaka, znów z właściwym dla niego "piętrowym" budowaniem warstw dźwięku, ale w zasadzie bez głośniejszych uniesień (wyraźniej obecnych na poprzednim), wciągająca tworzonym bardzo czujnie i z pietyzmem klimatem, pozwalającym wyraźniej uchwycić detale, z których jest tkany. Pewną nowością jest dodanie do gitarowych pętli i delikatnie falującego tła syntezatorowych motywów, obecnych już na poprzednich płytach, ale tutaj w raczej wcześniej niespotykanych proporcjach. Płynne przenikanie się gitarowych i klawiszowych warstw przyniosło dobry, zarówno w kontekście nastroju, jak i budowania napięcia efekt. W dwóch utworach pojawiają się klarnetowe partie Jerzego Mazzolla, dość dyskretne, ale dodające ciekawego kolorytu. Również w dwóch kompozycjach - i to już całkowita nowość - słyszymy wokal Maćkowiaka, który co prawda przekonuje mnie umiarkowanie, ale nie burzy niczego, co tak zgrabnie na przestrzeni całej płyty jest budowane. Kolejny dobry album szubińskiego gitarzysty, skąpany w charakterystycznym transie i którego relaksujące właściwości wystarczają na więcej niż tylko jedna z nim przygoda.
[Marcin Marchwiński]