Stworzony z Ann Noël i Grzegorzem Pleszyńskim album „Pot One Tea” musiał być dla Artura Maćkowiaka (m.in. Something Like Elvis, Potty Umbrella) mocnym impulsem i otwarciem na nowe możliwości. Już pół roku po tamtej płycie pojawia się kolejny świetny album (nagrany w sierpniu), który z piosenkowo-rockową formułą ma niewiele wspólnego. Tym razem stworzony co prawda z muzykiem, Tomaszem Pawlickim (m.in Extasy Project, Maestro Trytony), ale określony niemuzycznie i pełen takich też dźwięków. Na „The Duluoz Legend” składają się utwory na gitarę, flet i elektronikę, inspirowane epoką beatników (tytuły płyty i utworów zaczerpnięto z Kerouaca) i tak jak ona, w niespodziewany sposób sięgające kultury wysokiej (kwartet smyczkowy w kilku utworach) i trywializmów życia codziennego (tłukące się szkła, onomatopeje), czasem na raz. Oraz porcji absurdu, wprowadzanej tutaj przez wokale performera BBB Johannesa Deimlinga, przemawiającego w językach, które zna dobrze i tych, które zna niespecjalnie.
Przy tym, „The Duluoz Legend” to album bardzo muzyczny i zróżnicowany. Momentami (On the Road, Satori In Paris) ocierający się o zwiewne, wodewilowe formy, momentami o ambientowe faktury, momentami sięgający waittsowskiego bluesa, którego echa były już obecne na „Pot One Tea”. I co najmniej parę innych. Spójność zapewnia mu nie tylko barwa określona przez instrumentarium, ale przede wszystkim obrazowość poszczególnych utworów, która jest przekonująca, nawet jeśli żaden konkretny obraz im nie towarzyszy. „The Duluoz Legend” jest płytą zawieszoną w swego rodzaju niebycie, w pełni zaakceptowanym przez twórców i odbiorcę –wiemy, że na końcu nie będzie ani hollywoodzkiego happy-endu, ani nawrócenia jak u Dostojewskiego, ani katharsis. Ale po drodze wydarzają się te różne rzeczy, dla których warto się ruszyć z miejsca. „as the spirit wanes the form appears” – tako rzecze Bukowski. Na „The Duluoz Legend” duch jest silny, więc forma może się dopasować.
[Piotr Lewandowski]