polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Sir Richard Bishop wywiad

Sir Richard Bishop
wywiad

Click this link for the English version of this article

Sir Richard Bishop, niegdyś współtworzący Sun City Girls z dwoma równie oryginalnymi postaciami, Alanem Bishopem i nieżyjącym już Charlesem Gocher, teraz grający głównie solo oraz w Rangda (z Benem Chasny i Chrisem Corsano), to jeden z ostatnich kosmitów pod słońcem. Jeden z tych muzyków, których sama obecność na scenie sprawia, że wszyscy przestają gadać i zaczynają słuchać. Jeden z najciekawszych gitarzystów grających solo, operujący szeroko zakreśloną, ale spójną wizją, nie zamykający się w jednej formule, o czym doskonale świadczą trzy ostatnie wydawnictwa, które Bishop wydał sam na CD-Rach – obok albumu na gitarę solo, przynoszą one improwizowane nagrania w składach zawiązywanych ad hoc i płytę z ambientowo-noise’ową elektroniką. Z Richardem Bishopem rozmawialiśmy przed jego fantastycznym koncertem w Berlinie.

Twoje najnowsze płyty to trzy CD-Ry, które w małym nakładzie można kupić przez Twoją stronę internetową, teraz jedna z nich ukazuje się też w Ideologic Organ na winylu. Każdy z CD-Rów pokazuje inną stronę Twojej muzyki. Wolałeś opublikować samodzielnie większą kompilację rożnych nagrań zamiast umawiać się z wytwórniami, nawet kosztem niższego nakładu?

Tak, kiedy masz do czynienia z wytwórniami, przede wszystkim musisz się liczyć z ich kalendarzem wydawnictw. Np. ktoś chętnie wydałby moją płytę, ale nie szybciej niż za osiem miesięcy. A ja wolę więc zrobić to samemu i zająć się czymś zupełnie nowym. Poza tym, w większości są to domowe nagrania, całą resztę też mogę zrobić w domu i całą kasę mieć dla siebie. [śmiech] To naprawdę takie proste.

Wiele momentów na Intermezzo i Spontaneous Collaborations brzmi nieco... nie chciałbym powiedzieć przypadkowo, ale w sposób nieplanowany. Tak jakbyś rejestrował rzeczy, które się po prostu wydarzają podczas domowych sesji i potem z nich wydobyte są utwory na płyty.

Przede wszystkim wszystkie utwory na płycie z gośćmi były improwizowane, kiedy pojawiał się ktoś, z kim można było zagrać. „Intermezzo” również jest w około 90% improwizowana. Może jest tam jeden kawałek, na który miałem pomysł wcześniej i w którym były jakieś drobne poprawki po nagraniu, ale reszta jest improwizowana.

Czy dużo grasz na gitarze?

Gram cały czas. To moja praca, więc kiedy jestem w domu, spędzam na tym całe dnie. Mam dużo gitar, zawsze jest jakaś w zasięgu ręki. Więc tak, staram się grać kilka godzin dziennie, ale nie jest tak codziennie, czasami gram więcej, czasami mniej. Gram już od tak dawna, że biorę gitarę do ręki i po prostu zaczynam. Nie wykonuję konkretnych ćwiczeń, po prostu gram i może czasami coś z tego wyniknie. W większości staram się to nagrywać, ale czasami jestem zbyt leniwy, by ustawić sprzęt do nagrywania, więc po prostu gram.

Wydaje mi się, że zbyt często zapominamy o tym aspekcie bycia muzykiem. John Coltrane pewnie grał po 10 godzin dziennie i ciężko to nawet nazwać, czy jest to ćwiczenie w graniu, poszukiwanie czegoś, czy po prostu granie dla samego grania. Czy Twoim zdaniem to, że muzyk mając w swoim otoczeniu instrument, nie może na nim nie zagrać, wpływa na rozwój muzyki?

Tak właśnie rozwija się moja muzyka. Większość, prawdopodobnie 90% całego materiału, jaki nagrałem i wydałem nawet w normalnych wytwórniach, powstało z improwizacji, może poza wyjątkiem The Freak of Araby. Praktycznie wszystkie moje piosenki były początkowo improwizowanymi kawałkami. Czasami gdy zagram coś, co zwróci moją uwagę, powtarzam te dźwięki, by je zapamiętać i później coś na nich zbudować. Może niekoniecznie na tych samych nutach, ale często na uczuciu, jakie im towarzyszy. Na pewno to nie jest ćwiczenie, to sposób w jaki tworzę swoją muzykę. To samo dzieje się na żywo. Kiedy gram koncert, gram wiele materiału, który teraz wydaje się w pełni skomponowany. Ale wszystko wzięło się z małych segmentów i kawałeczków. Im częściej gram je na żywo, tym bardziej jestem przekonany, że właśnie w tym kierunku chciałem pójść i że jest to coś podobnego do tego, co grałem poprzedniego wieczoru. Ale w środku piosenki zawsze jest pewien kompletnie otwarty fragment.

To mój sposób pracy. Czasami, kiedy próbuję wdrożyć to podejście grając z innymi muzykami, nie działa to już tak dobrze. Być może inni nie mają takiego zwyczaju, wolą być bardziej skupieni na czymś ustalonym, co zresztą w pełni rozumiem. Z drugiej strony, siedzenie i dyskutowanie na temat tego, co dokładnie masz zamiar zagrać, jest dla mnie przysparzaniem sobie dodatkowej pracy. To nie jest złe, ale wolę po prostu wziąć instrument i grać, by przekonać się, co z tego wyjdzie. Jeśli się udaje to super, a jeśli nie, to nadal jest dla mnie dobre, bo mam okazję się dowiedzieć, dlaczego nie zadziałało. Choć kiedy robię tak na scenie, słuchacze nie zawsze doceniają to podejście. [śmiech] Ale gram tak długo, że już się tym nie przejmuję.

Wspomniałeś, że nie lubisz wcześniej przygotowywać utworów. Czy to jest przyczyna tego, że po zakończeniu Sun City Girls nie zaangażowałeś się w żaden regularny zespół, z wyjątkiem Rangda, składu na The Freak of Araby i duetu z Alanem?

Nie wiem, tak jakoś wyszło, choć grałem w międzyczasie z kilkoma przyjaciółmi. Nawet z Sun City Girls mieliśmy podobne podejście do tworzenia muzyki – po prostu zaczynaliśmy grać. Wspomniałeś Rangda – właśnie skończyliśmy nagrywanie drugiej płyty, a kiedy wchodziliśmy do studia nie mieliśmy nic. Byliśmy w studiu cztery dni i wyszła nam z tego świetna płyta, która w 80% jest skomponowana, ale dwa czy trzy dni wcześniej nie mieliśmy w ogóle pojęcia, co chcemy zrobić. Planowaliśmy coś zupełnie innego, chcieliśmy grać wiele prób przed wejściem do studia, by mieć gotowe piosenki. Ale nigdy tego nie zrobiliśmy. Więc może podejście Bena i Chrisa jest podobne do mojego. Ciężko nam zebrać się i postanowić, że teraz usiądziemy i napiszemy te piosenki. To tak nie działa, przynajmniej nie dla mnie. Ale nie jestem pewien, czy odpowiedziałem na Twoje pytanie. [śmiech]

Co takiego szczególnego mają Ben Chasny i Chris Corsano, że ten zespół wypalił?

Przede wszystkim to przyjaciele, Ben od dawna. Podobnie jak ja, gra zarówno na gitarze akustycznej, jak i na elektrycznej. Jest lepszy ode mnie w pisaniu piosenek, również potrafi śpiewać. Lubi też próbować nowych rzeczy, podobnie jak Chris. Obaj nie boją się eksperymentować. Kiedy próbujemy czegoś nowego, każdy z nas może zawsze powiedzieć „nie, nie podoba mi się” i to zmienić. Oni są moimi bratnimi duszami, to też dwie osoby, z którymi współpraca wydaje mi się łatwa. Kiedy zaczynaliśmy i nagraliśmy pierwszy album, w przeddzień wejścia do studia jeszcze nigdy ze sobą nie graliśmy. Więc fakt, że nie grając ze sobą wcześniej stworzyliśmy coś szybko i dobrze, dał mi wiele inspiracji by nadal z nimi pracować.

Obecnie dużo koncertujesz i nie wydajesz zbyt wielu solowych płyt. Z Sun City Girls było odwrotnie. Wydawaliście tyle albumów, że ciężko je było zebrać czy ogarnąć. Skąd ta płodność? Wydawaliście płyty, bo materiał na nie po prostu powstawał?

Z Sun City Girls? Ciężko mi sobie przypomnieć, jak to się właściwie rozwinęło. Kiedy powstało Sun City Girls, po prostu zaczęliśmy grać. Gdy dołączył Charlie, to chyba był pierwszy raz, kiedy naprawdę zacząłem improwizować. Dotarliśmy do momentu, w którym po prostu generowaliśmy całą tę muzykę. Dobrą muzykę, gównianą muzykę, głośną i cichą. Wszystko było częścią jednej wielkiej całości. Wiedzieliśmy też, że nie będziemy grać w całą tę muzyczno- biznesową gierkę, polegającą na tym, że wydajesz album w wytwórni, potem jedziesz w trasę z tą płytą, robisz teledysk, a potem przez rok czy półtora nie wydajesz kolejnej płyty, bo tak ci każe wytwórnia. Graliśmy tak dużo muzyki, że chcieliśmy mieć możliwość wydawania jej w dowolnej formie, formacie i czasie, kiedy tylko zechcemy. Chcieliśmy mieć nad tym kontrolę. Nagrywaliśmy niemalże każdą próbę. Większość z nich to były improwizowane jamy. I tak jak u mnie teraz, te improwizacje przekształcały się w poszczególne piosenki. Gdzieś po drodze próbowaliśmy również usiąść i coś napisać, ale w całym dorobku zespołu takiego materiału było bardzo niewiele. Jeśli chodzi o trasy koncertowe, myślę, że zagraliśmy trzy czy cztery trasy w przeciągu 25 lat. Każda z nich liczyła przynajmniej 10-15 koncertów. Lubiliśmy koncerty, ale każdy z nas cały czas robił inne rzeczy, miał na głowie inne projekty – ktoś robił film, ktoś podróżował, więc granie tras nie było dla nas wielkim wydarzeniem. Akceptowaliśmy to, że nie gramy za wiele tras, ale zawsze robiliśmy coś razem, nawet jeśli to nie było granie koncertów.

Jeśli chodzi o mój solowy projekt, uwielbiam trasy. Gdybym mógł, chciałbym być w trasie 365 dni w roku, bo tym właśnie się zajmuję. Gram na gitarze i miło jest móc robić to przed publicznością. A jeśli nie gram dla ludzi, gram na swojej kanapie w domu, więc cały czas chodzi o to samo. Staram się czerpać przyjemność z każdej trasy i kiedy nagrywam, robię to w sumie tak samo. Jedne płyty ukazują się oficjalnie w Drag City, inne w Locust czy teraz też wytwórni Ideologic Organ Stephena O'Malley. Prawdopodobnie przyjrzałbym się każdej propozycji wydawania moich płyt, ale lubię mieć wolność i możliwość wydawania ich samemu, chociażby na CD-R. I nie martwi mnie to, że nie są właściwie nagrane czy zremasterowane. Bo wszystko i tak będzie można ściągnąć z sieci za darmo. Wiem, jak to działa, sam to robię. Więc wydaję tani CD-R, który nie kosztuje mnie wiele, a pozwala na przekazanie muzyki na zewnątrz – zawsze kiedy wystawię na sprzedaż, trochę osób je kupi, na pewno nie tysiące, ale może kilkaset. Potem i tak znajdą się w internecie i inni ludzie je ściągną. Staram się trzymać z daleka od biznesowej strony, ponieważ moim zdaniem jeśli już raz wdasz się w muzyczny biznes, zatrujesz się. Musisz podpisywać papierki, dogadywać się z różnymi ludźmi, możesz przez to natknąć się na artystyczne konflikty. W Sun City Girls nigdy się w to nie wdawaliśmy i ja też nie mam zamiaru. Nigdy nie będę bogatym i sławnym muzykiem, ale nie zależny mi na tym, dopóki mogę grać dla siebie i ludzi. O to tylko chodzi.

Dotychczas ukazały się winylowe reedycje kilku albumów Sun City Girls. Podejrzewam, że jest zapotrzebowanie na jeszcze kilka reedycji.

Zdecydowanie. Przede wszystkim Torch of the Mystics. Wszyscy ją chcą. I prędzej czy później reedycja się pojawi.

Właśnie. To najdroższy album, jaki kiedykolwiek kupiłem.

Serio? Ile za niego zapłaciłeś?

Ponad 150$ za winyl.

Widzisz, znam ludzi, którzy zapłacili o wiele więcej.

Ba. Na pewno nie możecie zrobić reedycji wszystkiego. Jeśli pojawi się kilka wybranych pozycji, to w pewien sposób stworzy to nową narrację dotycząca zespołu. Czy chcielibyście z Alanem uniknąć takiego tworzenia historii Sun City Girls z nowej perspektywy, przez pryzmat najbardziej popularnych płyt?

Nie jestem pewien. Nie przejmuję się za bardzo mitologią zespołu. Znam jego historię lepiej niż ktokolwiek inny i ona jest fascynująca. Zawsze robiliśmy wszystko po swojemu i gdybyśmy wydali Torch of the Mystics jutro (co się oczywiście nie stanie), zdarzyłyby się dwie rzeczy. Po pierwsze, wszyscy zwariowani kolekcjonerzy płyt, tacy jak Ty czy ja, byliby podekscytowani, że będą ją mieli. Co prawda nie oryginalne wydanie, ale zawsze coś. Może dorzucilibyśmy jakieś bonusowe kawałki,  coś z singli. Po drugie, jeśli wydamy Torch of the Mystics, która jest w sumie nieosiągalną płytą, to byłby to dobry wstęp do twórczości zespołu dla ludzi, którzy dopiero się z nim zapoznają. Podobnie było z Funeral Mariachi – miała sporo dobrych recenzji i wiele osób, które nigdy nie słyszało o naszym zespole, sięgnęło po tę płytę. Ludzie byli potem ciekawi innych albumów. Funeral Mariachi jest równie dobrym wstępem do Sun City Girls jak Torch of the Mystics. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest to bezpieczna płyta, ale jest na pewno bardziej skupiona, nawet jeśli to był nasz ostatni album z Charlie’m. Torch of the Mystics należy do płyt, które najbardziej chcielibyśmy wznowić, choć w sumie nawet nie tyle my ją chcemy wznowić, co ludzie by tego chcieli. Sam chciałbym wydać znów pierwsze trzy albumy, te wydane przez Placebo z lat 1984, 1986 i 1987: debiut, Grotto of Miracles i Horse Cock Phepner, bo one akurat nigdy nie wyszły nawet na CD.

Większość z płyt, które nagraliśmy, nigdy nie zostanie wznowionych. Wiem, że wystarczy, jeśli wydamy wspomniane już cztery i może jeszcze Kaliflower (chociaż to już było na CD) albo Dawn of the Devi, które nigdy nie ukazało się na CD…  Sam nie wiem, mamy jeszcze całą masę materiału, którego nigdy nie wydaliśmy. Dużo z tego to śmieci, ale jak wiemy, dla wielu osób nie ma to większego znaczenia. [śmiech] W ostateczności, zawsze możemy wydać jakieś nagrania puszczone od tyłu, właściwie to już to raz zrobiliśmy. I ludzie by to kupili. I wcale się z nich nie śmieję, to po prostu kolekcjonerzy - oni są trochę szaleni. Jeśli jesteś kolekcjonerem, prawdopodobnie też jesteś trochę szalony. Jest kilku zbieraczy wydawnictw Sun City Girls, którym wydaje się, że mają wszystko, co kiedykolwiek wydaliśmy, ale to nieprawda. Chcą się dowiedzieć, czego nie mają, ale my im nie powiemy. Są rzeczy, które wydaliśmy w bardzo małym nakładzie, kiepskie kasety itd., ale mało kto je widział.  
Jeśli zdecydujemy się coś wydać, to przecież nie dla pieniędzy. Fajnie, jeśli dzięki temu moglibyśmy płacić rachunki, ale nie chcemy, by ktoś posądził nas o chciwość. Przecież my nie ustalamy tych szalonych cen na e-bayu, jak chociażby 250$ za Torch of the Mystics. I ktoś to kupuje!

Na Discogs była jedna za 250 $, podobno nierozpakowana nawet.

Wiem, kto to sprzedawał, to Scott Simmons z Exiled Records w Portland, gdzie teraz mieszkam. To dobry przyjaciel nasz i Nicka z Majora Records, który wydał ten album. Scott dawno temu kupił sporo naszych płyt. Kilka miesięcy temu Scott opowiadał mi, że sprzedał jedną w swoim sklepie, którą miał na ścianie, również za 250$, więc pewnie to była ta sama co na Discogs. Ale miał ją w sklepie przez dłuższy czas. Za każdym razem, kiedy do niego przychodziłem mówiłem „Hej, nadal tam wisi? Jeszcze jej nie sprzedałeś? Może obniż cenę?” [śmiech]

Ale jaki jest sens wystawiania jej za 150$, jeśli prędzej czy później trafi się osoba, która zapłaci 250$? Czy płacisz 150$, czy 250$, to mała różnica – i tak trzeba być zdeterminowanym, i tak jedna i druga cena jest obłędna.

Wiem, ludzie zapłacą dużo, by coś po prostu zdobyć. Kiedyś kupowałem książki, kolekcjonowałem je. Kiedy znajdowałem książkę, którą chciałem mieć, płaciłem więcej niż była ona warta. Więc rozumiem ten mechanizm. Ale sprzedawanie płyt za jakieś niesamowite sumy nigdy nie było naszą sugestią czy pomysłem. Nie chcieliśmy zdzierać z ludzi. Jeśli ktoś chce to usłyszeć, wszystko znajdzie w sieci. Może to nie winyl, ale wolę żeby ludzie przede wszystkim słuchali muzyki. Jeśli jednak chcą wydawać masę pieniędzy na winyle, to rozumiem, wiem o co chodzi, sam to robiłem. Generalnie naszym celem było dawanie ludziom możliwości usłyszenia tego, jeśli chcą. A jeśli nie chcą, to już nas nie obchodzi. Zawsze robiliśmy wszystko na własnych warunkach, tak to się zaczęło i dobrze się z tym czuliśmy. W latach 80’tych, 90’tych mieliśmy propozycje od wytwórni nieco większych niż te, z którymi współpracowaliśmy później i po prostu odmówiliśmy. Prawdopodobnie zarobilibyśmy dobre pieniądze, ale odmówiliśmy, bo chcieliśmy działać sami. Nasze płyty mogły być wydawane w 10000 kopii, ale woleliśmy zrobić to sami i wyprodukować 1000.

Wspomniałeś, że jednym z powodów, dla których nie graliście zbyt wielu tras były podróże. Równocześnie w Waszej muzyce było wiele inspiracji z różnych zakątków świata. Jak to działało? Czy przy okazji podróży odkrywaliście element, które włączaliście potem do swojej muzyki, czy podróżowaliście od miejsc, których muzyka Was pociągała?

Dobre pytanie. Prawdopodobnie zależało to od konkretnego miejsca. Na przykład Alan i ja jesteśmy pół-Libańczykami, więc wychowaliśmy się słuchając trochę muzyki Bliskiego Wschodu. Wtedy szczególnie nas nie obchodziła, bo to nie było Black Sabbath ani Led Zeppelin, ale nasz dziadek puszczał nam te nagrania, więc zostały nam w głowach. Gdy byliśmy już starsi, jeszcze zanim zaczęliśmy grać w Sun City Girls, stwierdziliśmy, że coś w tym jest. Rozmawialiśmy z mamą, pytaliśmy, czy kiedykolwiek była w Libanie. Nie była, więc postanowiliśmy z Alanem trochę pojeździć. Nie dotarliśmy wtedy do Libanu, byłem tam dopiero rok temu. Ale byliśmy w Egipcie, Maroku i Północnej Afryce, co nas w jakimś stopniu ukierunkowało. Zawsze mieliśmy to w sobie, od młodości, ale nie docenialiśmy tego, to przyszło później. Kiedy już doceniliśmy tę muzykę, przestudiowaliśmy temat głębiej.

To samo dotyczy mnie i muzyki indyjskiej. Pewnie zaczęło się od tego, jak usłyszałem w The Beatles George’a Harrisona grającego na sitarze. Byłem bardzo młody, ale nadal słucham tego cholerstwa. Pociągało mnie wszystko, co trochę odstawało od standardowych zestawu: gitary, basu, perkusji, choć przecież my w takim graliśmy, a muzyka Indii w szczególny sposób ze mną rezonuje. Bardzo mnie również interesowała hinduska mitologia, kult bóstw. Gdy pierwszy raz pojechałem do Indii, skoncentrowałem się na słuchaniu i wyszukiwaniu muzyki oraz odnajdywaniu stycznych między hinduską muzyką a duchowością. Byłem też ciekawy dźwięków z innych części Azji, tego w jaki sposób muzyka hinduska rożni się to od muzyki z Tajlandii czy Indonezji. Nigdy nie byłem muzykologiem, zawsze to był rodzaj organicznej ciekawości. Słyszysz coś i ci się to podoba. Czasami słyszysz coś z tego samego kraju i ci się nie podoba – samemu filtrujesz daną kulturę. Kiedy byliśmy trochę starsi, szczególnie w czasie Sublime Frequencies, nasze podróże polegały oczywiście na wyrwaniu się ze Stanów, dobrej zabawie i podróżowaniu po świecie, ale naszym celem było poznawanie i zbieranie muzyki. Teraz, gdy jadę do Indii, nie skupiam się już tak bardzo na muzyce, słyszałem jej już dużo, jest naprawdę świetna i jeśli usłyszę jeszcze coś nowego, to fajnie, ale teraz bardziej jestem ciekaw innych rzeczy, jak tamtejszy mistycyzm, albo po prostu przygoda.

Zazwyczaj inspiracje z przeróżnych zakątków świata mieszają się na jednej płycie, czy to SCG, czy Twojej. Wyjątkiem jest The Freak of Araby i Gum Arabic, składanka z muzyką Sun City Girls opartą na wątkach muzyki Bliskiego Wschodu. Z wyjątkiem tych dwóch rzeczy nie jestem w stanie teraz wymienić albumu, który byłby wyraźniej ukierunkowany.

Pewnie masz rację. Jeśli weźmiesz pod uwagę płyty Sun City Girls lub moje, prawdopodobnie nie zauważysz niczego, co byłoby całkowicie spójne. Gum Arabic została wydana przez naszego przyjaciela, który jest Libańczykiem mieszkającym w Bejrucie i chciał wydać płytę Sun City Girls wyłącznie z kawałkami o blisko-wschodnim charakterze. Zgodziliśmy się, chociaż to wszystko już zostało wcześniej wydane. Ale to była jednorazowa akcja i w naszym odczuciu nie jest to oficjalny album Sun City Girls. Z The Freak of Araby było trochę inaczej. Mówiłem o tym już nie raz – gdy wszedłem wtedy do studia, chciałem nagrać kilka utworów w duchu Bliskiego Wschodu i miałem w planach też wiele innych, zwykłych gitarowych „zachodnich” kawałków. Ale po nagraniu kilku coś zaskoczyło i stwierdziłem, że warto tych bliskowschodnich nagrać więcej i wyrósł z tego album o takim właśnie klimacie, z którego jestem zadowolony. Ale nie miałem takiej intencji wchodząc do studia. Ale na wszystkich innych płytach Sun City Girls czy moich solowych jest galimatias, parada wpływów.

Czy rozważasz nagranie kolejnego takiego ukierunkowanego albumu, tylko na przykład skoncentrowanego na muzyce indyjskiej?

Myślałem o tym, to całkiem możliwe. W grudniu zresztą nagrałem z przyjacielem materiał składający się na pewnego rodzaju tybetańską płytę, dość ciężką. Dużo na niej gitar, chociaż ciężko je rozpoznać, bo są przetworzone. Ale jeśli słucha się tego materiału od początku do końca, można stwierdzić, że to tybetańska muzyka. Dużo trąb, śpiewów, bębnów, dzwonków. I po raz kolejny wszystko stało się przez przypadek. David Oliphant i ja chcieliśmy zrobić tylko jedną taką piosenkę. Współpracuję z Davidem od 1991 roku, on był aktywną postać w Pheonix, zajmował się industrialnym noise’m, to geniusz dźwięku. Chciałem coś z nim zrobić, bo zawsze podobała mi się jakość dźwięku, jaką potrafi osiągnąć. Wiedziałem, że ma wielką kolekcję dźwięków, które zbierał przez lata, jak również wiele instrumentów. Zaproponowałem mu zrobienie czegoś tybetańskiego, wiedziałem, że David interesuje się buddyzmem tybetańskim, podobnie jak ja. Najpierw zrobiliśmy jeden długi kawałek i gdy chcieliśmy go skończyć, okazało się, że możemy to kontynuować. Więc zrobiliśmy dwie piosenki i gdy ich posłuchaliśmy, stwierdziliśmy, że skoro już tak zabrnęliśmy, to pociągniemy temat dalej. Kiedy skończyliśmy mieliśmy ponad 70 minut muzyki, której najlepiej słuchać od początku do końca, to tak jakby jeden utwór pocięty na sześć. Ale nie planowaliśmy tego, po prostu tak wyszło. Moim zdaniem kiedy wydarza się coś takiego, a nie wiesz dlaczego, to chyba działa wtedy coś innego, jakaś magia, której dobrze jest się po prostu poddać.

Macie w planach wydanie tego materiału?

Tak, niedługo wyjdzie. Może ukaże się on nakładem Drag City, a może… właśnie dokładnie o tym wcześniej mówiłem. Jeśli wyda to Drag City, prawdopodobnie płyta ukaże się nie prędzej niż w przyszłym roku. Nagraliśmy ją w grudniu i chciałbym, by ludzie mogli ja usłyszeć o wiele szybciej, żebyśmy mogli pracować z Davidem nad nowymi rzeczami. Co tak czy siak zrobimy, a nowy materiał będzie zdecydowanie hinduski, dużo elementów raga, może w bardziej współczesnym wydaniu, chociaż nadal w oparciu o tradycyjne brzmienia. Taki jest aktualny pomysł, chociaż wiadomo, że może się zmienić. Myślałem ostatnio o takich „tematycznych” rzeczach, szczególnie pod kątem współpracy z Davidem. Wiem, że razem możemy zrobić coś ciekawego. Jeśli miałbym to zrobić solo, mógłbym zrobić cały album rag, ale to pewnie byłoby nudne. Tak jak cały album na gitarę solo w stylu Johna Fahey – można to grać fajnie, ale mam tego dosyć po 8 minutach, bo już dużo takiego grania słyszałem. Musimy po prostu zastanowić się nad pomysłami, rozwinąć to i może się okazać, że ostatecznie zrobimy coś zupełnie innego, np. bardziej noise’owego. Skupić się bardziej na pomyśle, niż na konkretnych geograficznych kwestiach.

Wspomniałeś Sublime Frequencies. Z tego co wiem, nie jesteś już tak bardzo zaangażowany w tę wytwórnię, jak dawniej.

Tak, teraz bardziej zajmują się nią Alan i Hisham Mayet. Hisham jest takim naszym afrykańskim korespondentem, zajmuje się Group Doueh, Group Inerane i robi tam niektóre filmy. Jest jeszcze Mark Gergis, który jest ważną częścią wytworni, ale nieoficjalnie. To firma Alana i Hishama.

Czy masz jakieś swoje ulubione płyty wydane przez Sublime Frequencies?

Tak, oczywiście lubię płytę z muzyką Omara Korshida, która była moją inspiracją do The Freak of Araby. Bardzo lubię też te radiowe składanki. Mogę posłuchać Omara Souleymana, ale widziałem go na żywo kilka razy i za każdym razem jest tak samo, takie syryjskie techno. Nie wiem, jak długo będzie jeszcze grał tak samo, choć za pierwszym razem jak go widzisz, robi niesamowite wrażenie. Poznałem Omara, rozmawiałem z nim, zapaliliśmy papierosa i to naprawdę super facet. Niewiele mówi, ale jest fajny. Lubię Group Doueh, ale znowu lubię ich bardziej jako ludzi. Ich muzyka jest super, ale nie inspiruje mnie do zagrania czegokolwiek inaczej niż bym zagrał. To po prostu północno-afrykańska, pustynna, psychodeliczna gitarowa muzyka. Jest dobra, ale brzmi jak wiele innych rzeczy, które słyszałem w przeszłości. Ale dobrze, że są konsekwentni. Jest masa innych rzeczy, które lubię: Cambodian Cassette Archive, Molam z muzyką tajską. Nie pamiętam teraz, to już ponad 70 wydawnictw.

 


 

English version

Sir Richard Bishop is one of musicians whose very presence on stage makes everyone stop talking and start listening. He’s one of the most unique guitarists these days, working solo or in Rangda with Ben Chasny and Chris Corsano, but he’s not limiting himself to one formula and one sound, which recently was proved by his three great CD-Rs with solo guitar playing, improvised collaborations and ambient-noise electronics. We spoke to Richard before his amazing solo concert in Berlin.

Your latest releases are the three limited edition CD-Rs which can be bought via your website. Ideologic Organ is releasing a vinyl version of one of them right now. Each of these CD-Rs presents a different side of your music. Did you prefer to publish a greater compilation on your own instead of dealing with regular labels, even if the issue would be bigger in that case? Why?

Yes, I did. When you deal with the labels, first of all you have to deal with their release schedules. They might put out one of my records, but it might not come out for eight months. So I'd rather do it myself, grab my material, get it out there and move on to something else later. Plus, these are mostly home recordings so I can make the CDs at home and get all the money! [laughs] It's really that simple!

Many moments of Intermezzo and Spontaneous Collaborations sound... maybe not accidental, but unplanned, like you were recording pieces that just happened at your home sessions, and made an album out of them.

First of all, the Collaborations were all improvised on a night when there was somebody there to play with. Intermezzo is also in about 90% improvised. Maybe there is one piece that I had thought before and which I edited after recording it, but the rest is improvised.

Do you play guitar a lot?

I play guitar all the time. It's my job, so when I'm at home, I spend all days doing that. I've got a lot of guitars and they're always within reach. I try to play a couple of hours a day, but sometimes I play more, sometimes I play much less. I play for so long now that I just pick up a guitar and start playing. I don't do any special exercises, I just play and maybe that will lead to something. And I try to record most of it, but sometimes I'm just too lazy to setup the recording equipment and I just play.

I think this aspect of musicianship is often ignored. Let’s say, John Coltrane surely played many hours a day and it's hard to say if it was practicing, searching for something or just playing for his own pleasure, but it would be great to hear it. Do you think that when a musician has an instrument in his reach, he or she just has to play it, and then this drives the evolution of the music?

That's how my music evolves, totally! The majority, probably 90% of all the recorded material I've ever put out, even in the regular labels, came out of improvisation, maybe except The Freak of Araby. Practically all of the songs began as improvised pieces. And sometimes when I'm just playing if I play something that catches my attention, I repeat it to remember those sounds and build something out of them later – maybe not with the same notes, but with that kind of idea or feeling. So for me this sort of playing is not a practice, that's just how I come up with my music. And the same thing happens live. When I'm playing live, I'm playing a lot of material that now seems to be fully composed. But it all starts with little segments and little bits. And now the more I'm playing it live, the more I'm convinced that this is where I wanted to go and that it is similar to something I've played the other night. But then there's always a part in the middle of the song that's completely open.

That is how I work. Sometimes when I try to use that approach with other musicians, it doesn't work so well. Maybe they're not used to do it that way, they want to be a little more focused, which I totally understand. Some people prefer to sit down and talk about what exactly they're going to play. It's not a bad thing, but in my opinion it makes a lot of additional work – I’d rather just pick up an instrument and go, just to see where it leads. If it works, that's great, but if it doesn't work, it's still good for me, because I'm having an opportunity to find out why it doesn't work. But sometimes if I do that on stage, the audience not always appreciate that approach (laughs). But I play long enough to not to worry about that.

So you don't like to have your songs over-discussed and pre-composed. Is this the reason that after split up of Sun City Girls you haven't engaged in any regular band except Rangda, The Freak of Araby band and the duo with Alan?

I haven't, it just happened that way, but I've played with a couple of friends. Even with Sun City Girls it was similar type of approach – we were just playing. You've mentioned Rangda – we've just finished recording our second album, and when we got to the studio, we had nothing. We went to the studio for about four days and we came up with the great record, that is probably 80% composed, but two or three days prior we didn't even know what we're going to do. We planned the opposite to that, we wanted to rehearse a lot before we went into the studio and have the songs ready. But we just never did it. Maybe Ben and Chris have similar approach to me. It's hard to sit down and say: ok, we're going to write these songs together right now. It doesn't work that way, at least for me it doesn't. But I don't know if I answered your question [laughs].

What's so special about Ben Chasny and Chris Corsano, that you actually started a band with them?

First of all, they're friends of mine, Ben is an old friend. Ben plays acoustic and electric guitar like me. He’s more a songwriter than I am, he also sings better. But he's capable of trying anything, the same as Chris – they're not afraid of experimenting. When we're trying something new, any of us can always say he doesn't like it and then we change it. They're kind of kindred spirits, they're two of the few people that I think I could work with easily. When we started messing around and we've recorded our first album, the day before we went to the studio we have never played together before. Just the fact that we came together without playing before and we created something fast and good, gave me more inspiration to continue working with them.

You're touring a lot right now but not releasing that many solo records. It's the opposite to what you did with Sun City Girls. You released so many albums that it’s probably impossible to collect them all and get the idea behind every single one. Were you releasing all that stuff just because it was recorded? Where did you get all that music from?

It's hard to remember how it developed. When Sun City Girls came up, we just started playing. And when Charlie joined us, that was the first time that I really started to improvise. It got to the point where we just generated all this music. Good music or shitty music, loud or quiet – all was a part of one big package. We also knew that we're not going to play all that music business game – that you put out a record through a label, and then you tour on that record, you make a video and then for another year, or year and a half, you don't put out any new record, because that's what the label says. We had so much music that we wanted to be able to put out whatever, whenever, and in any format we wanted. We just wanted that control. We've been recording almost every rehearsal, most of them were improvised jams. As I do now, those improvisations were turning into particular songs. Somewhere along the way we did also try to sit down and write some songs, but compared to the whole of our material, it was very little. As far as touring is concerned, I think we only did three or four tours of 10-15 shows over 25 years. We liked it, but each of us was always doing other things, had other projects – someone was making a film, someone was travelling, so touring wasn't a huge thing for us. What we accepted, but we were always doing something together, even if it wasn't touring.

Now with my solo stuff it’s the opposite, I love touring. I would tour 365 days a year if I could, because that's what I do. I play guitar and it's great to play in front of people. If I'm not playing in front of people, I'm playing at my couch at home, so it's always about the same thing. Right now I'm just trying to enjoy every tour and with the recordings it's similar. I put out official releases in Drag City or Locust or Stephen O'Malley's Ideologic Organ. Whoever would like to release something mine, I would probably at least consider the offer, but I like to have the freedom of putting out as much or as little by myself, hence all these CD-Rs. I don't worry about them not being properly recorded or remastered, because everything’s going to be downloaded for free anyway. I know how it works because I do it myself. So I do a cheap CD-R which doesn't cost me much, and it gets the music out there – every time when I put one out a certain number of people will buy it, maybe not thousands but a few hundred. Then they'll be on internet and the other people will download it. I'm trying to keep away from the business side of it, because in my opinion once you'll get involved with the music business, you'll get poisoned. You'll have to sign papers, have to agree with people and there can be artistic differences. Sun City Girls was never like that, so I'll never be like that neither. I'll never be rich and famous musician, but I don't care as long as I can play for myself and the people. It's all about that.

There are a few vinyl reissues of Sun City Girls albums. I believe there are demands for a couple more.

Sure. Like Torch of the Mystics. Everybody wants it. And sooner or later it will be reissued.

Exactly. It is the most expensive album I've ever bought.

Really? How much did you pay for it?

Over 150$ for the vinyl.

You see, I know people who would pay a lot more.

It's obvious that you can't reissue everything. But if some selection of albums is reissued, in a way it would create some new narrative about the band. Is it something that you and Alan would like to avoid? Creating a history of Sun City Girls from the new perspective, most likely the perspective of the most popular records?

I'm not sure. I really don't care about the mythology of the band that much. I know its history better than anyone else, and it's fascinating. We've always done things in our own way and if we rerelease Torch of the Mystics tomorrow (which we won't), two things would happen. First, all the geeky record collectors like yourself and myself will be thrilled today that they'll have it. Not the original, but anyway. Maybe we would put some bonus tracks on it, something from singles. And the other thing is that if we'd reissue Torch of the Mystics, which is practically inaccessible record, it would be a good introduction for the new audience. The Funeral Mariachi worked the same way. It got many good reviews and a lot of people who have never heard of the band before picked up that record. They've became curious about other albums. Funeral Mariachi is as good introduction to the band as Torch of the Mystics. I'm not trying to say that it's a safe record, but I'm sure it's more focused record, even if it's our last one with Charlie. Torch of the Mystics is one of those albums we wanted to reissue the most. Maybe not even us, but the people want us to do so. I want to release the first three albums, those released by Placebo in 1984, 1986 and 1987: debut, Grotto of Miracles and Horse Cock Phepner, because they were never even put out on CD.

Most of the records that we've made won't be ever reissued. I know that it would be enough if we would reissue those four that I've mentioned and maybe Kaliflower (although it was on CD already) or maybe Dawn of the Devi, which was never on CD. I don't know, we still have a lot of material that nobody has ever heard. Lot of it is crap, but as we all know, to a lot people that doesn't seem to matter [laughs]. Eventually we can always put out some records played backwards, actually we did it once. And people will buy it. I'm not making laughs out of them, they're just collectors, they're crazy. Every collector is probably a bit crazy. There are a couple of Sun City Girls completists that I know, who think they have everything that's been released, but they don't. They want to know what they don't have, but we won't tell them [laughs]. Because there are things that we released in a very few copies, some bad cassettes etc., but nobody has never seen them.

But of course if we decide to release something, then not for the money. It’s nice if it helps to pay a rent, but we don't want to be looked upon as greedy. Because we don't set those crazy prices on e-bay, like 250$ for Torch of the Mystics. And somebody buys it!

There was one on Discogs for 250$, allegedly a sealed copy.

I know who was selling that, it was Scott Simmons from Exiled Records, Portland, where I actually live. He's a good friend of me and Nick from Majora Records who released that album. Back in the days Scott bought a bunch of records from us. In fact he told me a couple of months ago that he sold one out of his store, he had it on the wall, sealed, and somebody bought it also for 250$, so probably it was the same one that on Discogs. But he had it in his store for a long time. Every time I went there, I was asking him : „Hey, it's still up there? Haven't you sold it yet? Why don't you lower the price?” [laughs]

But there’s no point in selling it for let’s say 150$, cause sooner or later someone will buy it for 250$, and whether you pay 150$ or 250$, it's not that much difference – still you have to be really determined because both prices are rather crazy.

I know that people would pay a lot just to get the damn thing. I used to collect books. If there was a book I wanted, I'd pay more than it was worth just to have it in my hand. So I understand the mechanism. But selling our records for some incredible amounts has never been our indication or our idea. We didn't want to rip people of their money. If anybody wants to hear it, it's all online. It's not vinyl, but still you can listen to it.

Our idea was always to give people the opportunity to hear our music if they want to, but if they don't want to, we don't care. We always did things on our own terms and we felt good about that. Because earlier in the 80's and 90's we had some propositions from labels that were bigger than those we worked with later, and we simply refused. We probably could have made good money, but we refused because we wanted to do it ourselves. We could have been released in 10000 copies, but we decided to do it ourselves and produce a 1000 copies.

You've mentioned that one of the reasons why you weren’t touring a lot with SCG were your travels. At the same time, there were various inspirations in your music from various cultures of the world. How did it work? Was it that during travels you had found something that you used in your music later, or did you travel to the places that interested you musically?

That's a good question. Probably it depended on the individual location. My brother and I, we are half Lebanese so we grew up listening to some Middle Eastern music. Back then we didn’t care about it that much, because it wasn't Black Sabbath or Led Zeppelin, but our grandfather played us these tapes and it got into our heads. When we were older, before the Sun City Girls started, we realized that there's something about that. We talked to my mom and we asked her if she had ever been in Lebanon – she never had. So Alan and I decided to have trips. We didn't make it to Lebanon then, I went there just last year. But we went to Egipt and Marocco and North Africa, which gave us kind of direction. We've always have it inside us, from our early age, but we didn't appreciate it until later. Once we appreciated it, we researched it out.

The same thing happens for me with Indian music – the Indian stuff just resonates with me. It started when I heard The Beatles and George Harrison playing sitar. I was very young, and I still listen to this shit. I was attracted to anything that was a little bit different from the standard guitar, bass and drums format, even though these were our main instruments. I also had a great interest in Hindu mythology, gods worship. The first time I went to India, I concentrated on listening and searching music and establishing the connection with the spirituality. I was also curious about sounds of other parts of Asia, the way that Hindu music differs from Thai or Indonesian music. I never was a musicologist, it was more like an organic curiosity. You just hear something and you like it. Sometimes you hear something from the same place and you don't like it, you just filter it up.

As we've got a little bit older, the travels, especially at a time of Sublime Frequencies, were more based on just getting the hell out of the States, having good time and travelling around the world, but our goal was to know and collect music. Now if I go to India, I'm not that much concerned about music, I've heard a lot of it and it's really great and if I hear something new, that’s great, but now I'm more interested in other things like Hindu mysticism or just an adventure.

Except for The Freak of Araby and Gum Arabic compilation of SCG tunes based on Middle Eastern music, I can’t think of SCG or yours album that would be directly focused on the inspirations from particular part of the world. Usually they were mixed up within one album, whether SCG or yours.

Probably you're right. Gum Arabic was released by our friend, who is a Lebanese living in Beirut. He wanted to release a Sun City Girls album, but only with Middle Eastern stuff. We accepted that, but it all has been released before. It was one-off thing and in our opinion it is not an official Sun City Girls album. The Freak of Araby was a little bit different. I've told it many times - when I went into the studio, I wanted to record several pieces in a Middle Eastern style and I had a bunch of others, „western” guitar songs. But after the first couple of songs it just clicked and I decided to do some more. It kind of grew into a Middle Eastern album which I am quite pleased about, but it wasn't my intention when I came into the studio. All the other Sun City Girls records of my solo stuff if kind of a variety show.

Is recording another focused album, let's say, on Indian music, something you would consider?

I have thought of that, it is possible. In fact in December I've recorded some material with my friend David Oliphant and it's kind of a Tibetan record, pretty heavy. There's a lot of guitar playing, but you don't recognize it all as a guitar, cause it's processed. If you'd listen to it from front to back you would think it's Tibetan music. There are lots of horns, chants, big drums and cymbals. That again was kind of an accident. David Oliphant and I wanted to do only one song like that. I've worked with him since 1991, he was active in the Phoenix scene, he’s an industrial noise maker, a sonic genius. I just wanted to do something with him, because I always liked the sound quality that he gets. I knew he had the collection of sounds gathered over the years, and various instruments. I asked him to do something Tibetan, because I knew that he's interested in Tibetan Buddism as much as I am. First thing we did was an extended piece, and when it was done, it suggested that we can continue. Then we did two songs and when we listened to them, we thought that since we've come that far, we can take it a little further. We ended up with over 70 minutes of music, which is the best to listen from the beginning to the end, it’s like one piece chopped up into six parts. We didn't plan this, it just came up that way. To me if something like that just happens and you don't know why, that's something else working, some kind of magic and it's good to go with it.

Do you have any release plans for it?

Yes, it is coming. I'd like for people to hear it soon, so me and David would work on the next thing, which we're going to do anyway. There's going to be a more Indian raga thing, maybe more modern, but still based on original, traditional sounds. That's the actual idea now, but of course that can change. I have been thinking of that kind of „thematic” stuff lately, especially in relation to my work with David. I know we can do something really interesting together. If I was to do it solo, I could do an album of ragas, but whole album of ragas can get boring, just like a whole album of finger-picking John Fahey style guitar playing – for me that gets boring after 8 minutes, because I've heard it many times before. We have to consider our ideas, extend them, and it may be that we eventually do something totally different, maybe something completely noisy. We just have to focus more on an idea than on geographical issues.

You've mentioned Sublime Frequencies. As far as I know, you're not that much engaged in the label now.

Yes, actually it's Alan and Hisham Mayet who run this label. Hisham is our African correspondent, he handles Group Doueh, Group Inerane, and he makes some films for us. And there's Mark Gergis, who is a huge part of the label, but just not on paper. It's Alan's and Hisham's company.

Do you have any favourite Sublime Frequencies records?

Yeah, of course I like the Omar Korshid album, which was my inspiration for The Freak of Araby. I also like the radio compilations, I really do. I can handle the Omar Souleyman, but I saw him live several times and each time he's the same, kind of Syrian techno. I don't know how long he's going to play that way, but the first time you see him, it's awesome! I've met him, I've talked to him, we smoked cigarettes, and he's a great guy. He doesn't speak too much, but he's great. I like Group Doueh, but again, I like them more as people. Their music is great, but doesn't inspire me to play anything different that I do. It's just that North-African, desert, psychedelic guitar music. It's great, but sounds like many other things that I've heard in the past. But they're consequent, that's good for them. There's tones more of things that I like: Cambodian Cassette Archive, Molam with Thai music. I don't remember, it's over 70 releases now.

[Piotr Lewandowski]