Każdy z muzyków tego trio to wyrazista postać nowojorskiej sceny. Evans i Halvorson to formalnie wykształceni muzycy, którzy mimo młodego wieku, już przełamują konwenanse swoich instrumentów – odpowiednio trąbki i gitary elektrycznej. Walter to stary wyjadacz, pamiętający wybuch no wave i przewodzący do niedawna Flying Luttenbachers. „Electric Fruit” to zapis kompletnie improwizowanego koncertu, choć zarejestrowanego w studio. Utworów bez żadnych – ex ante i ex post – linii demarkacyjnych, naszpikowanych instrumentalną pirotechniką. W wolnej improwizacji, jak mówi Mikołaj Trzaska w wywiadzie obok, nie ma znaczenia, że „nic nie stroi”, ważne, by „był organizm, który się porusza i oprowadza wszystkich po innym świecie, pokazuje, że jest coś więcej niż tylko solowa własna wyprawa, jest kontakt między ludźmi.” Niestety, tego organizmu i synergii między muzykami nie mogę tutaj odnaleźć. Trwający blisko godzinę album ma zbyt mało momentów kolektywnej wizji, w której sugestie i odpowiedzi artystów się ze sobą spotykają. Intrygujących drobiazgów jest tu mnóstwo, bo Evans jest improwizatorem o niezwykłej muzykalności, Halvorson w szczególny sposób łączy kreatywność z deformacją, a Walterowi zdarza się trafnie wyczuć dynamikę grupy. Per saldo, grupę słyszę tu jednak zbyt rzadko, a te same atuty muzyków i odcienie dźwięku można odnaleźć tam, gdzie ich zespoły opowiadają wspólną, naprawdę wyjątkową historię.
[Piotr Lewandowski]