polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
GENERAL PATTON VS. THE X-ECUTIONERS General Patton vs. the X-Ecutioners

GENERAL PATTON VS. THE X-ECUTIONERS
General Patton vs. the X-Ecutioners

Mike Patton angażuje się ostatnimi czasy w coraz więcej okazyjnych, pobocznych projektów, w których odjeżdża w siną dal od zazwyczaj kojarzonego z nim materiału, czyli Bunglowo-Fantomasowych dokonań. Zazwyczaj zaczynają się te kooperacje od wspólnych występów na żywo, później znajdując emanację w postaci albumu. I o ile zawiązany z Zornem i Ikue Mori Hemophilliac okazał się być płytą możliwą do słuchania góra raz na pół roku, nagrane z Kaadą "Romances" nie wyczerpały potencjału drzemiącego w obu muzykach, o tyle współpraca z The X-ecutioners przynosi trzy kwadranse muzyki na najwyższym poziomie, ukazującej Pattona w dawno nie widzianej, prawie rozrywkowej postaci, a równocześnie pozwalającej X-ecutioners wejść szczebelek wyżej, niż udawało im się to do tej pory. E-xecutioners to już klasyka kultury didżejskiej, pionierzy turntablizmu i beat-jugglingu, którzy jednak do tej pory raczej nie wykraczali poza hip-hopowy ogródek na swoich albumach. Zanurzenie się w Ipecacowy surrealizm pozwoliło im dokonać wielce skutecznej gatunkowej transgresji - z tego co się orientuję, do nagrania płyty użyto zbioru winyli samego Pattona, co w rezultacie zaowocowało szalonym połączeniem psychodelicznych sampli, latynoskich breaków, jazzu, country i tak dalej. Ten misz-masz jest na szczęście jedynie instrumentem wykreowania koherentnej, nabuzowanej i płynącej na tłustym bicie warstwy muzycznej, na tle której Patton może zarówno wrzucać nieco własnych instrumentów, jak i przede wszystkim będącej dla niego odskocznią zarówno do wokalnych ekwilibrystyk, jak i oszałamiająco przebojowych śpiewów.

Jako że czwórka nowojorskich didżejów z godną najwyższego szacunku precyzją potrafi żonglować breakami i wie, kiedy uderzyć rytmem, kiedy samplowanym wokalem i na dodatek każde podejście do skreczowania to istny miód w gębie, pozostaje jedynie napawać się ich nabitym pomysłami pokazem umiejętności. Lecz to dzięki Pattonowi staje się on czymś więcej niż hip-hopowym setem lub tunrtablistycznym popisem. Mike czasem okazuje się być częścią sekcji rytmicznej - wtedy przed oczyma staje mi jego sierpniowy występ w duecie z Rahzelem - a czasem zapodaje melodie momentalnie wywołujące szeroki uśmiech zadowolenia. Przecież takie Get Up, Punk!, Fire in the Hole albo Loser on Line to istne perełki, przywodzące na myśl nieodżałowany projekt Peeping Tom. Kto słyszał tamte demówki nagrane przez Pattona wraz z Danem the Automatorem, koniecznie musi sięgnąć po ten album. Oczywiście takich piosenkowych momentów jest tutaj raczej mniej, ale skwierczenia, pierdzenia i agonalne pojękiwania Mike'a jakoś się bronią, ponieważ zestawione są z muzyką, wcale nie będącą pierwszą do nich konotacją, jaka się nasuwa. Dlatego nawet jeżeli album nieco siada w połowie, gdy w nadmiarze sampli i bogactwie nagłych wolt zatraca się jego koncept, na szczęście finał płyty ponownie ilustruje synergię wynikającą ze starcia muzyków mieszkających na zupełnie innych końcach Stanów Zjednoczonych i do tej pory wcale nie mających do siebie bliżej muzycznie. Stawiam hipotezę, że jest to najlepsza "nie-gitarowa" płyta Pattona od czasu Lovage i chyba płyta ciekawsza niż wcześniejsze X-ecutioners. Rozrywka i turntablizm na najwyższym poziomie.

[PL]

Spotaknie dwóch awangardowych obozów współczesnej muzyki - Mike`a Pattona, który od czasu spotkania Johna Zorna rozkochał się w nowatorstwie, a także składu genialnych gramofoniarzy - X-Ecutioners, którzy z cięciem dźwięków radzą sobie wybornie.

Sam fakt zetknięcia się razem tychże artystów absolutnie mnie nie zdziwił - Patton od jakiegoś czasu ma spore skłonności do wariactw muzycznych, zresztą już kilka lat temu grywał on wspólne koncerty z Mista Sinista, przy boku Roba Swifta, który wchodzi w skład The X-Ecutioners. Patton spróbował współpracy z Danem The Automatorem w lekkim dla ucha projekcie The Lovage, więc najwyższy nadszedł czas by nagrać i wydać kooperację z odjechanymi mistrzami gramofonów.

Cały projekt oparty został w zasadzie o połączenie artystycznych fluidów zainteresowanych - trójka gramofoniarzy plądrowała różnorakie źródła dźwięku, a Patton albo im podśpiewywał, tudzież mruczał czy pokrzykiwał, ale także udzielając się grą na gitarze czy odpowidając za perkusyjne elementy. Dobrze, że Mike tak mocno zaangażował się w produkcję, bowiem zaczęło mnie już nużyć jego ograniczanie się do coraz bardziej nudnawych zaśpiewów na jedną nutę czy wokalnych pierdnięć. Niemniej jednak, jego postać najmniej w tym wszystkim przypadła mi do gustu. The X-Ecutioners utrzymali swój artystycznie wysoki poziom, dzięki ich wyobraźni i pomysłowości dostaliśmy naprawdę smakowite dźwiękowo danie, w którym niepsodzianek i przygód jest cała masa. Turntablizm w ich wykonaniu przyjął porywające formy i wszystkiemu dodał soczystości i świeżości. Niestety, Patton okazał się nieco za mało pomysłowy w całości. Kilka momentów w jego wykonaniu rzeczywiście robi wrażenie, ale cała reszta pozostawia spory niedosyt. Trochę szkoda bo zapowiadała się rzeczywiście świetna płyta, oryginalnością mogąca dorównać pierwszym nagraniom Fantomasa. Tak czy inaczej, warto po nią sięgnąć dla samych wyczynów The X-Ecutioners, którzy skreczując i samplując perełki ze swoich muzycznych archiwów, kopią po tyłkach lepiej niż sam Bruce Lee.

[TD]

[Piotr Lewandowski, Tomek Doksa]