Po dwóch latach od pierwszych koncertów z programem włoskiej muzyki popowej, Mike Patton prezentuje ją na płycie. Porównanie z krążącymi w necie bootlegami wskazuje, że „Mondo Cane” zawiera około połowę materiału granego przez Pattona na żywo. Włoskie fascynacje Mike’a, swego czasu ożenionego z Włoszką i pomieszkującego w Bolonii, są znane od dawna i pobrzmiewały w wielu jego projektach. Tym razem jednak nie o inspirację chodzi, tylko o jaskrawą stylizację. Zbierając zestaw włoskich piosnek z lat 50tych i 60tych Patton żeruje na najlepszych pomysłach poszczególnych twórców, spoiwem swej selekcji czyniąc, wyeksponowany tutaj, kicz i sentymentalizm popu z Italii. Kto jednak spodziewa się dialogu, przekomarzania z muzycznym źródłem lub wręcz prowokacyjnym do niego podejściem, rozczaruje się. „Mondo Cane” to remake, z efektami specjalnymi współczesnej techniki, z bardziej wysportowanymi aktorami o nieskazitelnej powierzchowności, bardziej kształtnymi aktorkami i krystalicznym obrazem z opcją 3D. Ale tylko remake. Aranżacje, zagrane przez sprawną orkiestrę m.in. z trębaczem Rayem Paci w składzie, zasadniczo trzymają się oryginałów, lekko je tylko podrasowując. Patton ewidentnie ma frajdę z tej zabawy, jednak nie zaskakuje – ten styl znamy i z Faith No More i z Mr. Bungle.
Efektem jest koktajlowa płyta, która bawi, chwilami całkiem nieźle, jednak nie pozostaje w pamięci na dłużej i w kontekście źródła pozostawia niedosyt. Zresztą z remake’ami często tak bywa – braciom Coen też się zdarzało poślizgnąć. Inna sprawa, że „Mondo Cane”, płyta z kowerami w obcym języku, zdaje się ukoronowaniem Pattona zabaw konwencją i rozwiązaniem bolesnego problemu pisania tekstów. Szkoda, tylko, że od czasu „Mit Gas” Tomahawk (2003) czy nawet „Director’s Cut” Fantomas (2001) Mike nie nagrał płyty, do której naprawdę chce się wracać.
[Piotr Lewandowski]