Poniższy tekst stawia sobie dość karkołomne zadanie przybliżenia wam dwóch charyzmatycznych muzyków, z których każdy zasługuje na osobny elaborat. Zarówno Mike Patton, jak i Rahzel stanowią bowiem autonomiczne zjawiska współczesnej muzyki. Większość artystów można podciągnąć pod jakieś klasyfikacje, upchnąć w szerokie i pojemne nawet szufladki, ale tych dwóch panów za nic się w nich zmieścić nie chce. A że zawiązali jakiś czas temu wspólny projekt, więc być może w taki dialektyczny sposób należałoby wyróżnić kolejną kategorię. Obaj należą też do postaci sięgających do najgłębszych pokładów swoich możliwości i talentu podczas żywych występów, dlatego tym bardziej fascynująco zapowiada się ich wspólny koncert, który odbędzie się dwudziestego piątego sierpnia w warszawskiej Proximie. Zapowiada się kompletne wokalne szaleństwo. Do tej pory nie zarejestrowano żadnego studyjnego materiału Pattona i Rahzela, a bootlegi z ich amerykańskich występów mają jakość wręcz uwłaczającą zarówno słuchaczowi, jak i muzykom. Pozostaje nam więc gdybać, co usłyszymy w Proximie. W tym celu przyjrzyjmy się obu artystom. Skupmy się na Rahzelu, o Mike'u Pattonie napisano już wiele nawet na naszych łamach.
Za pomocą mojej wokalnej chcę rozciągnąć most pomiędzy najróżniejszymi stylami muzyki. Chcę, by beat box był traktowany jako prawdziwa forma sztuki
Powyższe słowa to credo Rahzela. Jak właściwie się on nazywa, nie ma właściwie żadnego znaczenia. Ważniejsza jest dalsza część jego pseudonimu, czyli "Godfather of Noyze", niezaprzeczalnie przysługująca człowiekowi, który dokonał redefinicji beat boxu, wyciągnął go na światło dzienne i uczynił z niego coś więcej, niż undergroundowy dodatek do hip-hopu. Oczywiście Rahzel nie jest pierwszym, który za pomocą warg, policzków, języka, jabłka Adama, gardła i wnętrzności potrafi wygenerować fontanny fascynujących rytmów i miriady innych odgłosów. Ale repertuar jego brzmień jest naprawdę oszałamiający. Od bogatej rytmiki, często tak gęstej i głębokiej, że wydaje się, że słyszymy perkusję i didżeja, przez odgłosy skreczowania, których nie powstydziliby się turntabliści, po dźwięki instrumentów i przeróżnych otaczających nas urządzeń, sprzętów. Jeżeli ktoś podziwia didżejów tworzących muzykę z sampli kompletnie nie-muzycznych, powinien mieć świadomość, że Rahzel jest w stanie zrobić to samo jedynie głosem. Ma on też nieprawdopodobne wyczucie rytmu, jest chodzącym metronomem, dlatego jego beat boxy są wymarzonym podkładem do freestyle'u. A kolejna dziedzina tej wokalnej wirtuozerii polega na odtwarzaniu całych kompozycji, gdzieś tam zasłyszanych.
Jak już wspomniałem, Rahzel beat boxu nie wynalazł. Przed nim parali się tym chociażby Biz Markie i Doug E. Fresh, a miejsce wokalnych zespołów w tradycji amerykańskiej muzyki jest pewne i stabilne - Bobby McFerrin powraca przecież do Polski co kilka lat na koncerty i wypełnia Salę Kongresową. Niemniej jednak, to właśnie Rahzel potrafił przeciągnąć most ponad gatunkowymi podziałami i uczynić beat box uznawaną dziedziną muzyki, sztuki. Najbardziej nośnym sposobem promowania jego działalności była i jest oczywiście współpraca z grupą The Roots, która postawiła kamień węgielny pod rozwój hip-hopu granego z żywym zespołem. Rahzel pojawił się najpierw gościnnie na płytach tej kapeli, później został pełnoprawnym członkiem zespołu, a jego udział szczególnie odczuwalny był podczas koncertów. Cuda, jakich dokonywał na scenie, sprawiły, że wiele osób uświadomiło sobie, jak niewiarygodne dźwięki wydawać może człowiek. Zanim jednak artysta wziął się za tworzenie własnych struktur, rytmów i kawałków, zaczynał od swoistej wtórności, mianowicie odgrywania całych hip-hopowych utworów jedynie za pomocą ust. Podobno potrafi on odtworzyć swoją paszczęką podkłady wyprodukowane chociażby przez legendarnego Pete Rocka. Taki zawodnik może doprowadzić niejednego producenta i didżeja do obłędu, zastępując adaptery i komputer jedynie wokalem. Tak też zaczynał Rahzel swoją przygodę z muzyką. Wywodzi się on z nowojorskiego Queens, a że jego kuzynem jest jeden z legendarnych oldskulowców - Rahim (członek założyciel Furious Five, znany też z duetu z Erikiem B.), więc już od małego skazany był Rahzel na hip-hop. Jak sam wspomina: "pamiętam, że obserwowałem Grand Master Flash'a już jako dzieciak, więc w każdym etapie rozwoju hip-hopu, byłem bardzo blisko, wchłaniając wszystko, co działo się dookoła". Trzeba więc było się wziąć za muzykę samemu. Początki były jednak trudne, ponieważ nasz bohater i jego ziomale nie dysponowali potrzebnym sprzętem. Ale ponieważ esencją prawdziwego hip-hopu jest stworzenie czegoś z niczego, więc Rahzel zaczął zastępować muzyków i adaptery swoim wokalem: "nie mieliśmy w naszej kanciapie ani adapterów, ani magnetofonu. Jedynym wyjściem było więc albo wybijanie rytmu na jakiejś beczce, albo tworzenie muzyki za pomocą ust. I to mnie przypadło to zadanie. Włożyłem w nie tyle pracy, że po pewnym czasie, jeżeli zamknąłbyś oczy, przysiągłbyś, że słyszysz płytę, radio, albo żywy zespół grający obok ciebie". I te możliwości zostały mu do dziś, odpowiednio jeszcze rozwinięte. Z czasem muzyk dorósł do tego, by wkroczyć na autonomiczną artystyczną ścieżkę i jest prawdopodobnie pierwszym twórcom beat boxu, któremu udało się osiągnąć status samodzielnego twórcy. Równocześnie uniknął on manowców komercji, czyhających w ostatnich czasach na każdym kroku.
Jednak przyznać Rahzelowi należy, że nie ogranicza się on do hip-hopowych działań, bowiem nagrywał także z Roni Size'm a ostatnio z Bjork. Oprócz tego, wydał dwie własne płyty. "Make the Music" pojawiło się w roku dwutysięcznym i ukazało Rahzela jako MC, ponieważ operowanie słowem i rymem także nie jest mu obce. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że wychodzi mu to gorzej niż beat boxy i gdyby nie niewiarygodna umiejętność równoczesnego rymowania i tworzenia podkładu, jego nawijki utonęłyby w zalewie hip-hopowych nagrań. Płyta przynosi jednak porywające kolaboracje, między innymi z Q-Tip'em (A Tribe Called Quest), Black Thought (The Roots), Brandfordem Marsalisem i Eryką Badu. Drugi album Rahzela ukazał się w ubiegłym roku, nosi nazwę "Rahzel's Greatest Knockouts" i jest składanką dwudziestu kilku przeróżnych nagrań, wśród których dominują beat boxy, także te zarejestrowane na żywo. Ze względu na kompilacyjny charakter brakuje mu jednak spójności. Dlatego wydane do tej pory albumy nie oddają wielkości artysty. Największymi przebłyskami jego geniuszu są niektóre z uchwyconych na płytach beat boxów, lecz przede wszystkim koncerty. Widziałem kiedyś jego kilkuminutowe solo w czasie trasy z The Roots, podczas którego zagrał trochę hip-hopowych bitów, doszedł do drum'n.bassu, po chwili oddał się szalonemu skreczowaniu, wrzucił nieco przedziwnych sampli,a na koniec znowu podkręcił rytm tak mocno, że w osłupieniu stali nawet jego koledzy z zespołu. Jako partner Mike'a Pattona jest więc wymarzony.
Stary znajomy powraca
Pattona czytelnikom Popupa przedstawiać raczej nie trzeba. Chyba nie tylko członkowie naszej redakcji od lat śledzą jego artystyczne emanacje pod przeróżnymi egidami: Faith No More, Mr. Bungle, Fantomas, Tomahawk, Lovage, Hemophilliac, solowe płyty i niezliczone kooperacje z innymi artystami. Ostatni rok przyniósł zasadniczą zmianę dla fanów twórczości Pattona zamieszkujących Polskę. Wcześniej przy okazji każdej jego trasy z przeróżnymi projektami trzeba było fatygować się za granicę, jednak ubiegłoroczny koncert Naked City z Mike'iem na wokalu, był chyba momentem przełomowym. W maju zobaczyliśmy Fantomasa, teraz oczekujemy duetu z Rahzelem. Trzeba podkreślić, że obecny Patton niewiele ma już wspólnego z wokalistą Faith No More, tak głęboko zapuścił się w otmęty awangardy. W kontekście zbliżającego się występu, warto przede wszystkim wspomnieć o dwóch solowych albumach artysty. Noszą one nazwy "Adult Themes for Voice" oraz "Pranzo Oltranzista" i są cudacznymi zapisami wokalnych ekwilibrystyk artysty. Szczerze mówiąc, przynoszą one próbkę tego, co kompletnie nie nadawałoby się do wykorzystania w podstawowych projektach. Są tak dalekie od tego, co zazwyczaj uważa się za muzykę, że słuchanie ich na co dzień jest raczej niemożliwe. Dlatego najlepszymi chyba miernikami możliwości wokalnych Pattona pozostają nagrania wyżej wymienionych zespołów, a przede wszystkim koncerty. Bez wątpienia bowiem w czasie występów na żywo potrafi on wydobyć z siebie najbardziej oszałamiające i wprawiające w zdumienie dźwięki. Gdy widziałem Naked City, siedziałem jak oniemiały. Na koncercie Tomahawk krążyła mi po głowie myśl, że śpiewa on ostrzej niż na płytach Fantomasa, a już koncert tego ostatniego był przeżyciem wręcz mistycznym. Tak więc nie pozostaje nic innego, jak cieszyć się wizytą jednej z najbardziej znaczących postaci współczesnej muzyki, właściwie alternatywnej instytucji.
Czego się spodziewać w Proximie
Patton i Rahzel zaczęli swoją współpracę na początku ubiegłego roku od dwóch występów w nowojorskim Knitting Factory. Początkowo deklarowali, że był to epizod niepowtarzalny, coś musiało jednak między nimi zaiskrzyć, ponieważ kilka miesięcy później odbyli trasę po Stanach Zjednoczonych, z Kid606 w roli suportu. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, oprócz wokali usłyszeć można także nieco efektów, typu odgłosy radia, zgrzyty i sprzężenia, generowanych przez Pattona za pomocą konsoli i samplera. Podstawę stanowi jednak tłusty bit Rahzela, wokół którego oscylują szaleństwa Mike'a. Jeżeli ktoś oczekuje hip-hopowych nawijek, usłyszy ich naprawdę śladowe ilości. Generalnie rzecz biorąc, Rahzel zajmuje się rytmiką, eksplorując głównie najbliższe mu klimaty, pozwalając sobie jednak także na odjazdy w stronę elektronicznych łamańców, basowe eskapady w stylu buddyjskich mnichów i żartobliwe rytmy rockowe. A co może pokazać Patton? No przecież, że wrzask, agresję, skowyt, konwulsje i epileptyczne spięcia, do tego troszkę jęków, zawodzeń, horrorowych wokaliz, pierdnięć, bulgotów, no i na dodatek nieco aksamitnego śpiewu. Jakby komuś było mało, niech sobie odpali któryś z solowych albumów Mike'a lub też Fantomasa i spróbuje nazwać to, co słyszy. Możemy też oczekiwać wielu aluzji puszczanych w stronę publiczności, takich jak odwołania do muzyki klasycznej, ambientu i absurdalne przeróbki utworów Led Zeppelin lub Erica Claptona. Tak być może, ale oczywiście nie musi. Bądź co bądź, obaj muzycy nie raz dowodzili swojej kreatywności, więc mogą nas zaskoczyć innym obliczem niż to zaprezentowane w Stanach. Główna idea, zarysowana powyżej, pozostanie jednak ta sama. Chodzi o spotkanie dwóch wokalnych fenomenów współczesnej muzyki, deklarujących otwartość na wszelkie nurty i wspólnym projektem tę otwartość potwierdzających. Tak więc zapowiada się niesamowity wieczór, wymykający się klasyfikacjom i pełen szczerej artystycznej kreacji. Do zobaczenia w Proximie.
[Piotr Lewandowski]