Nigdy nie można być pewnym co usłyszymy na płycie The Complainera. "Saint Tinnitus is My Leader" to rzecz cięższa gatunkowo niż poprzedni pełnoprawny album Wojtka Kucharczyka "The Amor" ("The Shrine" z racji że to covery, nie liczę). Bo to, że zaczyna się łudząco podobnie do The Knife, nie znaczy, że tak będzie dalej. Nie znaczy to że w połowie Kucharczyk nie zwolni tempa, nie obniży basów i sprawi że podróż będzie bardziej mozolna i mroczniejsza, a w środku umieści protest song - jak czyta Mr Alex - 06 30000 (without words), w którym znajdzie się delikatna partia zagrana na fortepianie. Zaraz po niej ten album zwalnia - staje się bardziej mantryczny, transowy, hipnotyzujący, wolniejszy i wciągający. I taki pozostaje do końca.
"The Amor" poświęcony był ciepłym krajom, "Saint Tinnitus is My Leader" wraca na Stary Kontynent. Ten materiał został nagrany w pojedynkę, wszystko jest bardziej elektroniczne, spięte, mroczniejsze, ale też trudniejsze w strawieniu. Muzyka jest o wiele cięższa, a gdzieniegdzie brzmi wręcz apokaliptycznie. Tak jak przez Europę nie przejedziemy w jeden dzień, tak tego materiału nie da się pochłonąć na raz. "To nie Ameryka", słyszymy gdzieś na końcu. Wojtek nie odkrywa Ameryki, ale mówi w "broken english", swoim połamanym i wypracowanym językiem, kolażem, zlepkiem inspiracji, koglem moglem stylistyk i form, przez które wędruje w niecałe 40 minut.
Mnogość wątków i pomysłów, które się tutaj znajdą, wymaga czasu - przebojów nie uświadczymy, z resztą Kucharczyk celowo z nich zrezygnował. Mrok jest tylko dla odważnych, a w poruszaniu się po nim mają pomóc mapki, schematy, zdjęcia czy cyfry w świetnie wydanym opakowaniu do płyty (czy ktoś jeszcze TAK przykłada się do oprawy graficznej?). Ten album można przesłuchać na raz, ale najlepiej dzielić na odcinki, stworzyć z nich cały serialowy sezon, bo wtedy Świętego Tinnitusa doceni się najbardziej i odkryje najwięcej. Chociaż zawsze można postawić sobie pytanie "co ja w ogóle tutaj robię" jak w 12 18 (regulation), ale najciekawsi włączą po nim płytę jeszcze raz. Bo warto.
[Jakub Knera]