Grupa kIRk istnieje już dobrych parę lat, ale to ubiegłoroczna „Msza święta w Brąswałdzie” okazała się płytą niemal przełomową. Opowieść, którą zespół snuje na pograniczu snu i jawy, elektroniki i brzmień akustycznych, kompozycji i improwizacji, wzbudza różnorakie skojarzenia, ale zarazem i przede wszystkim jest na wskroś oryginalna. Paweł Bartnik, Olgierd Dokalski i Filip Kalinowski spotkali się z nami po koncercie w Warszawie, na którym pokazali, że na żywo ich muzyka jest równie zaskakująca i sugestywna.
Słuchając „Mszy…” i Waszych starszych wydawnictw, nagranych w innym składzie, można się zdziwić, że to ten sam zespół. Co jest dla Was sednem „Mszy…”, która spowodowała, że stało się o Was głośno? Brzmienie, atmosfera, koncept, formalne poszukiwania?
[Paweł] Nie widzę w kIRku czegoś takiego jak poszukiwania formalne, dopóki nie wynika to z potrzeby osiągnięcia określonego efektu, a nim właśnie jest klimat, chęć wyrażenia siebie – przynajmniej w moim przypadku. Nie jest też tak, że szukamy jakiegoś złotego środka, wzoru albo algorytmu, który będzie się sprawdzał w muzyce. Nie mam takiej potrzeby. Brzmienie też jest podporządkowane potrzebie stworzenia klimatu, a nie jakiegoś określonego wzorca czy ideału brzmieniowego. Dla mnie, jako człowieka, który wyrósł z muzyki elektronicznej, która przez swoją mechaniczność, powtarzalność i studyjny charakter zawsze dąży do tego, żeby brzmieć doskonale, niełatwo było rozstać się z takim myśleniem. Jednak doskonałość przestała mnie w pewnym momencie interesować. Skupiłem się na zupełnie innych rzeczach, to znaczy tych, które teraz wydają mi się sednem muzyki. Nie jest nim bynajmniej brzmienie, a właśnie emocje, klimat i to co się ma do powiedzenia – nie w sensie przesłania, określonej myśli, ale opowiedzenia czegoś znacznie mniej uchwytnego, rzekłbym pojemniejszego – aury, stanu ducha, odczuwania. Nie umiem ubrać w słowa tego, co chcę przekazać. I dlatego muzyka jest moim medium. Pytasz, dlaczego ta płyta trafiła do ludzi lepiej niż wcześniejsze? Tego akurat zupełnie nie rozumiem.
[Filip] Nie zakładaliśmy, że ta płyta będzie miała taki, a nie inny klimat. Często jesteśmy pytani też o zdjęcie na okładce i oprawę płyty. To wszystko było raczej procesem niż wynikało z założeń. Nie mamy założeń gatunkowych, jak wielu producentów, którzy uznają na przykład, że w danym momencie nie będą robić dubstepu, tylko juke czy coś innego. Podobnie z klimatem. Nie usiedliśmy we trzech, nie zastanawialiśmy się nad tym i nie wypisaliśmy na kartce, że ma być mrocznie, ciemno i jak tam jeszcze o tym ludzie piszą. To wyszło w praniu.
[Paweł] Tak, to wyszło w praniu. I post factum, kiedy słucham tej płyty, to przeglądam się w niej trochę jak w lustrze. Ona współgra ze mną i mam wrażenie, że współgra z tym zespołem, w takim sensie, że to co pomiędzy nami powstało dźwiękowo jest – jakkolwiek to zrozumieć - autentyczne. Nie było określonego celu. To trochę jak z metodą modernistyczną, kiedy piszesz pierwsze zdanie i ono wytycza dukt dla kolejnych zdań i dopiero z perspektywy widzisz, że to jest określona całość. Ale nie ma z góry założonej wielkiej idei.
[Olgierd] Na pewno ta płyta jest podsumowaniem dwóch lat, które minęły od momentu, kiedy zostaliśmy tak naprawdę postawieni pod ścianą. W krótkim czasie z Kirk odeszły trzy osoby – kiedyś było nas sześcioro, nagle zostaliśmy we trzech i musieliśmy coś dalej zrobić. Mieliśmy taką potrzebę i nikt tego nie kalkulował. Tak naprawdę, żeby stworzyć coś w trio, musieliśmy wykrzesać zupełnie inną energię. Sporo rozmawiamy o muzyce, ale o tym, jak sami gramy, staramy się nie rozmawiać. Po prostu to robimy i wychodzi w miarę naturalnie. Przynajmniej mamy takie odczucie.
Albumu nie nagrywaliście w studiu, tylko na koncertach czy próbach. Słychać na niej element nieprzewidywalności, nie ma pełnej klarowności tego, co się może na niej wydarzyć. Operujecie gdzieś na przecięciu improwizacji jazzowej i improwizacji elektronicznej. Na pierwszy rzut oka to niemal przeciwstawne rzeczy. Jak w Waszym przypadku wygląda znajdywanie równowagi pomiędzy tymi dwoma aspektami?
[Filip] Według mnie jazzowa improwizacja i elektroniczna improwizacja, np. Detroit techno, pionierskie rzeczy, które były robione na maszynkach i nagrywane na setkę, jak pierwsze nagrania Drexciya czy Underground Resistance, w których słychać błędy, to, że jeden z muzyków oparł się łokciem na jakiejś maszynce, z której akurat korzystał – obie wyrastają z tego samego pnia, czyli z groove'u. Jest to jedno z trudniejszych pojęć do jednoznacznego zdefiniowania... Najbliższe mi jest określenie groove'u jako narzędzia do zatrzymywania czasu. I według mnie w tym momencie jazzowa i elektroniczna improwizacja się spotykają, a na pewno jeśli mówimy o naszej improwizacji.
[Olgierd] Mojej trąbki na pewno nie nazwałbymjazzową. Odbiór jest kwestią osobistą, ale na pewno nie staram się, by ta trąbka brzmiała jazzowo. Chcemy, żeby brzmienie zespołu było organiczne, żeby stanowiło całość, dlatego też moja trąbka jest przez Pawła odpowiednio przetwarzana.
[Paweł] Sądzę, że to jest też pewien skrót myślowy. Trąbka to instrument jednoznacznie kojarzony z jazzem, więc może się wydawać, że jest tym wiodącym czy solowym instrumentem. Nie wiem, co to jest tak naprawdę jazzowa improwizacja, to znaczy wiem mniej więcej jak ona wygląda w składach grających standardowy jazz. Improwizacja bywa utożsamiana z jazzem, ale nie jest do niego przynależna ani przez jazz wymyślona. To metoda twórcza, zupełnie nie podporządkowana danemu gatunkowi. Fakt, jazz ją przyswoił, kultywował i rozwijał. W elektronice tego zazwyczaj nie ma, to też fakt. Ale dla mnie improwizacja elektroniczna jest właśnie próbą przełamania w samym sobie tych schematów, które mi narzuca muzyka elektroniczna, gdy jej słucham. Że jest wycyzelowana, dopieszczona. Jeżeli pojawia się w niej błąd, to jest on elementem estetycznym, ornamentem, a nie jest błędem, który się po prostu przydarzył. Tam nie ma miejsca na prawdziwy błąd. A u nas jest, tak mi się wydaje.
We wczesnej muzyce elektronicznej i muzyce industrialnej czy postindustrialnej elektronika była używana jako element, który nie jest z góry zdeterminowany. Czy to przez naturę syntezatorów, czy przez połączenia elementów elektronicznych i akustycznych oraz „niemuzycznych” źródeł dźwięku, niedoskonałość wykorzystywania instrumentów była nieodłączna, a efekt był w pewnej mierze przypadkowy. Czy Wy otwierając się na „prawdziwy błąd” staracie się unikać pewnych rozwiązań technologicznych, które implikują pełną kontrolę, sterylność, szkielet?
[Paweł] Jeśli chodzi o rozwiązania techniczne, to wręcz przeciwnie. Można powiedzieć, że korzystam ze standardowego zestawu pierwszego lepszego dj'a / live act-owca. Wyzwaniem było to, by go wykorzystać w inny sposób, wykrzesać z niego niekoniecznie więcej, ale coś idącego w inną stronę. Faktem jest, że narzędzia, których z czasem pojawiało się coraz więcej, miały służyć temu, żeby kontrola nad muzyką była coraz lepsza, również na żywo. I to budowało właśnie tę zachowawczość. A ja nie mam żadnego konika, czy ulubionych, lub znienawidzonych urządzeń. Urządzenia traktuję w sposób, który wydaje mi się odpowiedni – instrumentalnie, jak wyzwalacz dźwięku, generator. Ale jak ich użyję, to zależy ode mnie. Oczywiście, mają one swoje ograniczenia i rzeczywiście same z siebie narzucają pewien rodzaj pracy, uproszczony, pozbawiony zaskoczenia. Ale to nie znaczy, że nie można tego przezwyciężyć, choćby wbrew intencjom konstruktorów. Można.
[Filip] Zanim poznałem Pawła i zaczęliśmy kombinować, najpierw karkołomnie wysyłając muzykę mailowo, a później podczas wspólnych sesji, byłem dj-em hip-hopowym. Zajmowało mnie klasyczne skreczowanie, robienie cut-ów do numerów czy inne „wicky wicky fresh”. Wszystkie rodzaje skreczy - w nomenklaturze turntablistycznej - mają techniczne nazwy, które dj'e ukuwali przez lata. W tym czasie robiłem technicznie bardziej zaawansowane rzeczy niż w kIRKu, ale to właśnie kIRk pokazał mi, że adapter mogę potraktować zupełnie inaczej. Że wcale nie muszę ruszyć płytą do przodu i w tył, albo w tym momencie cztery razy ruszyć faderem, tylko mogę wziąć jakąś dziwną płytę albo nawet w ogóle nie brać płyty i puknąć w igłę. Oczywiście, nie odkrywam Ameryki, to wszystko już różni eksperymentatorzy czy dj-e robili... ale ja byłem ograniczony nie tyle instrumentem, co pewnym sposobem myślenia – że ruszam płytą w konkretny sposób a potem puszczam fragment tekstu, który brzmi dobrze w refrenie hip-hopowego numeru.
[Paweł] Dzisiaj przed koncertem podeszła do mnie dziewczyna i zapytała, co się robi z tym gramofonem. Chyba chodziło jej o to, co się robi z tym gramofonem akurat w naszym zespole, bo jeśli pomyśleć o gramofonie jako instrumencie, to jest to bardzo prymitywne narzędzie. Ale to jest właśnie wyzwanie, żeby z pomocą prymitywnego narzędzia osiągnąć określone rezultaty i okazuje się, że coś, co nie zostało stworzone do muzykowania jako takiego, ale do odtwarzania muzyki, może służyć muzykowaniu…
[Filip] Szczególnie, że jest to narzędzie, które często generuje błędy samo z siebie. Na przykład, gdy ruszam płytą, to może przeskoczyć mi igła i w tym momencie muszę coś z tym zrobić. Powtórzę, nie robię nic nowego z gramofonem, to wszystko zostało już zrobione, ale to ja sam staję przed tym adapterem i się zastanawiam. Często zdarza się, że gdy mamy sesje w Płocku, albo nawet w trakcie koncertów, wyciągam jakąś konkretną płytę, bo mamy pewne struktury i wiem, że daną rzecz robię w tym momencie, ale czasami puszczam ją inaczej, przerzucam po ścieżkach i gdy coś pasuje, nagle to wrzucam. To jest w sumie kwestia przypadku. Częściej ogranicza nas myślenie, niż same narzędzia.
Zainteresowało mnie na dzisiejszym koncercie, jak przetwarzana przez Pawła jest trąbka Olgierda. To bardzo ciekawe rozwiązanie, które w jazzowym kontekście słyszałem tylko raz, na płycie „Ghosts” Peter Evans Quintet, gdzie muzyk z laptopem wychwytywał wszystkie instrumenty i przetwarzał wybrane z nich. To tworzyło tak jakby drugi poziom improwizacji. Jak działa to u Was?
[Paweł] To jest kwestia zaufania, bo gdyby Olgierd nie ufał mi w tym względzie, mógłby cały czas spoglądać spode łba i bać się, że coś mu po prostu spierniczę. I to mogłoby się zdarzyć.
[Olgierd] Najbardziej komfortowa i też oparta na największym zaufaniu współpraca pojawia się wtedy, kiedy w odsłuchu mam czystą trąbkę i sam do końca nie wiem, co Paweł z nią robi. Ale zwykle do odsłuchu musi wchodzić też trąbka trochę przetworzona, bo tak to jest zrobione, że sygnał od Pawła jest wysyłany jako suma czystej trąbki i tej przetworzonej. Zaufanie w improwizacji jest dla mnie kwestią podstawową. I nie tylko w niej.
Nawet jeśli utwory zostały początkowo wyimprowizowane, to uchwycone na płycie i poddane wielokrotnemu słuchaniu, dla odbiorców stają się one pewnymi formami, piosenkami. Do jakiego stopnia utwory z „Mszy…” traktujecie jako piosenki, a do jakiego jako pewien zręb, atmosferę, do której wracacie grając na żywo?
[Olgierd] Rejestracje naszych utworów, które znalazły się na płycie, w żadnym wypadku nie są punktem odniesienia do wykonań na żywo. W naszych setach chodzi i chodziło o improwizację. Mieszkamy w trzech różnych miastach i to jest czynnik, który warunkuje nasze metody pracy.
[Paweł] To jest właśnie improwizacja – ograniczenie, które wymusza poszukiwania innych rozwiązań.
[Olgierd] Właśnie, każde ograniczenie może być kreatywne, zależy, jak do niego podejść. Wydaje mi się, że w tym co robimy jest jednak pewna powtarzalność, set ma strukturę, do której dążymy. Ale nie chodzi nam też o to, by za każdym razem powtarzać się na poziomie odegrania tego samego materiału, tylko żeby do tych samych rzeczy dążyć, do przekazania pewnych emocji, stanów. Zawsze jest wiele środków, za pomocą których można to uzyskać. Sami często zmieniamy perspektywę przez to, że na przykład przez trzy miesiące nie graliśmy tego materiału, a potem spotykamy się, mamy parę prób i ten materiał brzmi zupełnie inaczej niż pół roku temu – niby zawsze chodzi o to samo, chociaż set się zmienia.
Czy chcecie uniknąć tego, żeby kIRk stał się zespołem jednoznacznie kojarzonym z czarno-białą nieostrością z lekkim odcieniem sepii? Czy ta narracja wokół, która powstaje w oparciu o wioski o dziwnych nazwach, smutne popijawy, nie zaczyna przykrywać czegoś szerszego, co Was interesuje?
[Paweł] Jestem już tym zmęczony, ale nie jest tak, że mam do kogokolwiek pretensję, bo powiedzmy w złym kierunku idzie kreowanie wizerunku albo myśli kIRk. Po prostu, zwyczajnie ludzko, psychicznie mnie to męczy. Pytałeś wcześniej czy będziemy grali „przeboje” z płyty. To właśnie jest rzecz, której zawsze staram się unikać. Chciałbym, żeby ludzie mogli przyjść na koncert kIRka i dostać coś nowego. To nie jest żadna gonitwa za nowinką, chodzi o to, żeby ludzi zaprosić na nową mszę, a nie na to, co już słyszeli. Album to zapis jakiegoś okresu, pewien wybór muzyki z tamtego czasu. To jest jeden określony przelot tamtego materiału, który został zapisany. Tylko ten jeden. I ok, dla mnie jest to rzecz zamknięta.
[Olgierd] Kiedy pracowaliśmy nad tym materiałem, o coś nam chodziło. Płyta powstawała w oparciu o improwizację. Jednocześnie pewnym ograniczeniem był twardy rys konceptualny. Materiał ukazał się na rynku i w tym momencie zaczął żyć własnym życiem. Na tym etapie interesuje mnie co najwyżej to, jak ludzie go odbierają.
Próba „wyegzekwowania” od słuchacza jedynego słusznego sposobu interpretacji rodzi we mnie frustrację i dlatego staram się tego nie robić. Identyczny model pracy mam w innych swoich projektach – Daktari, Altonie, czy w nowym kwartecie Nor Cold, z którym przygotowuję właśnie program na tegoroczną edycję Nowej Muzyki Żydowskiej. Wszystkie te projekty są w wysokim stopniu konceptualne.
Wracając do tematu i idąc Twoim tokiem myślenia, kolejna płyta kIRk nie będzie narracyjną kontynuacją "Mszy..", ale na pewno będzie oparta o twardy koncept. Po pierwszych próbach z nowym materiałem mam przeczucie, że powstanie coś osobistego.
[Filip] Dla mnie ciekawe jest to, że pierwszy raz zrobiliśmy coś, co jest dobre „marketingowo”. Choćby w tym sensie, że teraz nadal gramy materiał, który nagraliśmy na płycie. Ciekawi mnie też to, czy ludzie, którym „Msza…” się spodoba, sprawdzą co było wcześniej i wisi gdzieś na soundcloudzie – stare techno numery z „Neue Heimat”, epkę „About Simple Things” albo „Pył”, czy ogrom rzeczy, które jeszcze mamy nie wydanych i w którymś momencie trzeba by je upublicznić, bo nigdy nic z tym nie zrobimy, jeśli będziemy myśleć w sposób „teraz bym to zrobił inaczej”. To jest chyba słuszne, w kontekście rozwoju kIRk, że dalej gramy ten materiał. Na przykład pamiętam sytuację z Ery Nowe Horyzonty, gdzie graliśmy w sześć osób, z wokalistką i raperem. I pan, który nas bookował powiedział: „ale ja się spodziewałem zupełnie czegoś innego. Na płycie słyszałem coś innego”. Rozwój kIRk, o którym na początku mówiliśmy, nie jest oparty o założenia, jest płynny i nawet skład osobowy jest płynny, bo zwykle to jest przyjaźń, która przeradza się w twórczość. Nie myślimy w taki sposób, że wokalistka od nas odeszła, więc szukamy teraz nowej. Ten rozwój jest ciągły i my tę „Mszę...” w pewien sposób zamknęliśmy płytą. Ale jednak dalej ją gramy, wzbogacając o te elementy, o których myślimy w perspektywie przyszłego materiału.
[Paweł] Można powiedzieć, że ta płyta będzie się powoli wymazywała. Przynajmniej w naszym gronie. Powoli zmieniają się proporcje, pojawia się nowa perspektywa i sukcesywnie wypiera ona starą. Jest to proces, ja sam nie chcę nic brzytwą odcinać, tylko nowym materiałem wyprzeć ten stary. Dla mnie „Msza…” jest ważna, ale za wiele razy ją słyszałem. Nie wyobrażam sobie... W życiu zagrałem stosunkowo niedużo koncertów, ale kiedy myślę sobie o ludziach, którzy od 30 lat grają koncerty i swoje hity, nie wprowadzając do nich nic nowego, tylko po prostu grają je jeden do jednego to mnie to przeraża. To nawet nie jest radio, to jest straszne, współczuję im. Jaka jest satysfakcja poza zgarnięciem kasy? Tymczasem ja mam satysfakcję z grania, to jest dla mnie podstawowa kwestia, żeby samemu móc się z tego cieszyć. Zagrać 50 razy to samo jeden do jednego...przerażające. Zagrać 100 razy – nie wyobrażam sobie. Zagrać 1000 razy – to już chyba nie jest dostępne dla ludzi, jak to można znieść? Po prostu sobie nie wyobrażam. I równocześnie podziwiam.
[Piotr Lewandowski]