Olgierd Dokalski jest warszawskim muzykiem zaangażowanym w imponującą ilość projektów: Daktari, kIRk, Altona, Nor Cold, Msza święta w Altonie, Jan Czapla i wiele innych, które umarły śmiercią naturalną, bądź równie spontanicznym aktem zostały rozpoczęte. Niektóre wydają właśnie nowe płyty.
Moje spotkanie z Olgierdem ma miejsce na świeżym powietrzu pod warszawskim klubem Pardon To Tu, na którego scenie muzyk gościł już wielokrotnie. Okazuje się, że Dokalski właśnie wraca z próby, pod ręką ma trąbkę i plecak ze sprzętem. Rozpoczynam rozmowę nawiązując do ostatniego występu muzyka na scenie towarzyszącego nam klubu. Koncert przebiegał w nietypowej konfiguracji z Dominikiem Strycharskim, Janem Małkowskim i skandynawskim basistą Ingebrigt Håker Flatenem, członkiem formacji The Thing. Grało mi się przyjemnie, choć noise’owa koncepcja impro nie jest moją ulubioną, zdecydowanie bardziej wolę „instant composing”. The Thing jest zespołem, który mnie nie zaskakuje, idąc na ich koncert wiem, czego się spodziewać, a nie tego oczekuję od muzyki. Lubię kiedy muzyka opowiada jakąś historię, tworzy narrację, która potrafi mnie poruszyć, zaciekawić. Black Sabbath brutalnie nabijane przez Paala Nilssena-Love nie robi na mnie wrażenia, w kontekście tego co potrafi zagrać to jest to dla mnie marnotrawstwo jego talentów. Osobiście preferuję subtelniejszą muzykę.
Czego słucha na co dzień? Mnóstwa rzeczy, trudno byłoby wszystko wymieniać. Od muzyki współczesnej do folku po brzmienia z okolic Sandwell District czy Richarda Skeltona. Ostatnimi czasy odświeżam sobie dyskografie Muslimgauze i Neila Younga. Nie słucham zbyt dużo nowości. Właściwie jest większe prawdopodobieństwo, że zamiast jazzu puszczę sobie w domu Fugazi. Jazzu i muzyki improwizowanej zacząłem słuchać jakoś po roku grania na trąbce. Byłem wtedy na studiach. Razem z Wojtkiem Kwapisińskim odkrywaliśmy stopniowo kolejnych Bailey’ów, Parkerów, niesamowitego Steve’a Lacy… Swego czasu słuchałem dużo saksofonistów, uwielbiam elastyczną frazę i brzmienie sopranu, jak zaczynałem się brać za trąbkę to chciałem tak właśnie brzmieć.
Co oprócz tego ma wpływ na specyficzne brzmienie muzyka? W młodości się jąkałem, nadal się jąkam, ale z wiekiem wypracowałem sposób na radzenie sobie z tym. Gdy czuję, że mogę mieć problem z wypowiedzeniem jakiegoś słowa to robię pauzę i automatycznie szukam dla niego substytutu lub przenośni. Moje słowne wypowiedzi są rytmicznie połamane, często sens poszczególnych zdań oddala się od tego, co miałem zamiar powiedzieć...Gdy improwizuję to myślę w taki sam sposób jak gdybym mówił. W konsekwencji grając często odbijam się od pauz, ciszy, szukam kontrapunktu, lubię łamać rytm. Szczerość wypowiedzi muzycznej łączy wszystkich członków Mszy świętej w Altonie.
Kiedy pytam czy jest jakiś muzyk, z którym chciałby wystąpić na jednej scenie, odpowiada niemal bez wahania: Roscoe Mitchell. A jeśli chodzi o częściej przyjeżdżających do Polski muzyków - Joe McPhee. Słyszałem go dwa razy w Pardon To Tu, ale większe wrażenie zrobił na mnie podczas drugiego koncertu z serii „Two Night with” niż z Survival Unit III. McPhee to geniusz, improwizuje w bardzo przemyślany, ale i emocjonalny sposób. Imponuje mi jego kreatywne, ale też pełne szacunku podejście do tradycji. Gdy pytam o artystów polskich zastanawia się nieco dłużej. Ostatnio zdarzyło mi się grać z Arkadym Kowalczykiem ze Ścianki. Udało nam się złapać dobre porozumienie, chętnie bym z nim jeszcze pograł.
Bezpośrednim powodem naszego spotkania są dwie tegoroczne płyty, w których nagraniu Olgierd Dokalski maczał palce – „Lost Tawns” Daktari oraz „Bezkrólewie” hybrydycznego składu Msza święta w Altonie. „Lost Tawns” uważam za najbardziej reprezentatywny materiał, jaki Daktari do tej pory wydało, jestem z niego zadowolony. Nagraliśmy tę płytę parę lat temu, udało się ją wypuścić dopiero teraz. Mam sentyment do kompozycji, które są na tym albumie. Jednocześnie podkreśla: swego czasu ograliśmy tę muzykę na koncertach w stopniu aż nadmiernym. Gdy wracaliśmy z trasy po Ukrainie w 2012 roku czuliśmy się tymi utworami już wypaleni, ich czas powoli mijał, musieliśmy się od nich odbić. Podobnie nieco zdystansowany stosunek trębacz przejawia do dwóch pozostałych płyt zespołu, choć o debiucie wypowiada się z nutą nostalgii: Mam wrażenie, że z Daktari jest trochę tak jak z filmami Krzysztofa Zanussiego. One są takie trochę niedopracowane, ale przez szczeliny niedoskonałości często można wychwycić dużo artystycznej prawdy i szczerych emocji. Bardzo lubię jego stare filmy, bliżej mi do kina Zanussiego niż np. do podręcznikowo poprawnych i pisanych z Freudem i Lacanem pod pachą filmów Claudii Llosy. Jedną z moich kompozycji z debiutu zatytułowałem właśnie „Zanussi”. „This Is The Last Song I Wrote About Jews. Vol. 1.” , to była nasza pierwsza płyta, dlatego z perspektywy czasu odbieram ją jako zbiór prostych utworów, na których zagranie pozwalały nam wówczas umiejętności. Niemniej był to materiał, który pozwolił zamknąć pewien etap i pójść dalej. Dla muzyka amatora bez wydanej oficjalnie płyty znaczyło to dużo i bardzo pomogło mi zrobić kolejny krok naprzód. Druga w kolejności, lecz chronologicznie trzecia płyta „I Travel Within My Dreams With A German Passport”, została nagrana spontanicznie, na fali entuzjazmu i pochwał, które otrzymaliśmy po udziale w berlińskim festiwalu. Zrobiliśmy sobie nieplanowaną sesję w analogowym studio na Neukölln i bardzo mile ją wspominamy. Obecnie postanowiliśmy urozmaicić nasze brzmienie o nowy set-up z padami perkusyjnymi, samplerem i basowym syntezatorem, choć sam skład osobowy w dalszym ciągu pozostaje niezmienny. Mamy w planach kolejną płytę, a muzyka, którą teraz gramy prawdopodobnie na nią trafi. Czy w dalszym ciągu pełni rolę głównego kompozytora i lidera formacji? Wiesz, z zespołem jest trochę tak jak w związku. Nikt nie lubi się nudzić i czuć się niekomfortowo. Poza tym nie chcemy odtwarzać tego, co już graliśmy, dlatego na każdej płycie przyjmujemy inną koncepcję grania. Cały czas czuję się liderem Daktari, choć nasz najnowszy materiał powstaje wspólnie, z zespołowych improwizacji.
Daktari niejednokrotnie było zespołem utożsamianym z nurtem nowej muzyki żydowskiej. Mocno kibicuję festiwalowi Nowa Muzyka Żydowska i jego prezesowi, Mironowi Zajfertowi. Przez te parę lat działania festiwalu chyba powoli udaje się odczarować słowo „Żyd” z negatywnych, stadionowych konotacji i cieszę się, że swoimi muzycznymi projektami też dołożyłem do tego swoją cegiełkę. Nie mam żydowskich korzeni, jednak niewątpliwie muzyka, którą nagrałem z Daktari, czy szczególnie z Nor Coldem nawiązuje do estetyki żydowskiej i bałkańskiej muzyki folkowej, która jest mi muzycznie bardzo bliska. Ogólnie rzecz biorąc odnajduje wiele inspiracji w folku i tradycyjnej muzyce ludowej. Jan Czapla, efemeryczne trio Dokalskiego, Ksawerego Wójcińskiego i Wojtka Kwapisińskiego, które muzycy zaprezentowali na jednorazowym koncercie w warszawskiej Synagodze Nożyków, póki co pozostaje projektem zawieszonym. Na razie nie mamy w planach jakichkolwiek działań związanych z tym zespołem. Było to spotkanie dość transowe, subtelne, ale grane w ogromnym skupieniu, w ambientowej estetyce.
Muzyk z wyraźnym sentymentem wspomina kwartet Nor Cold, który współtworzył znów z Kwapisińskim, oraz dwoma zagranicznymi artystami - perkusistą Oorim Shalevem i saksofonistą Zegerem Vandenbusschem. Zespół doczekał się wydawnictwa, płyty „Nor Cold”, która zdobyła świetne recenzje w kraju i za granicą, chociażby na opiniotwórczym portalu freejazzblog.org. Zeger obecnie znajduje się w Ameryce Południowej, gdzie eksploruje tajniki szamanizmu. Moje zespoły opierają się bardzo na relacjach międzyludzkich i nie wyobrażam sobie, żeby grały w innym składzie – odpowiedział Olgierd, gdy spytałem go o przyszłość zespołu. Granie w Nor Cold było dla mnie świetną szkołą, wiele nauczyłem się od chłopaków, jako muzyk i jako człowiek. Mieliśmy specyficzne porozumienie, pełne, gdy staliśmy razem na scenie, ale konfiguracja emocjonalna i osobowościowa w naszym kwartecie to był dom wariatów. Każde nasze spotkanie czy trasa były jak terapia grupowa. Ale było też mnóstwo takich pięknych, małych momentów. Pamiętam jak przed jednym z koncertów, chyba w Krakowie, Zeger przygotowując się do występu rozgrzewał się suitami Bacha. A ja siedziałem i go słuchałem, czując, że wychodzenie na scenę już nie ma sensu, że przeżycie, którego mieliśmy doświadczyć tego wieczoru już się dokonało. Nor Cold traktuje jako zamknięty etap: Czasami pewne spotkania są krótkotrwałe, jednak bardzo intensywne i angażujące. Gra w Nor Cold była wyjątkowym doświadczeniem, które wspominam z dużym sentymentem i zadowoleniem, ale nie zanosi się na kontynuację tego projektu. Czasami pewien etap zamyka się naturalnie i tak jest dobrze.
Gdy wspominam nadchodzącą płytę „Bezkrólewie” i kontekst albumów kIRka, Olgierd od razu mi przerywa: Msza święta w Altonie i kIRk to dwie zupełnie inne historie. Owszem personalny skład jest podobny, jednak różni się nasza filozofia w podejściu do muzyki. Z wyraźnym ożywieniem rozpoczyna wyjaśnianie: W kIRku jednak główną rolę odgrywają rytmiczne sample i podkłady. Swoją drogą one też trochę przypominają rytmikę tradycyjnej, polskiej muzyki ludowej. Jeżeli posłuchasz mazurków, oberków zauważysz, że kręgosłupem jest ten łamany pod tupnięcie rytm, na którym zasadza się cała kompozycja. Każdy dźwięk skrzypiec, które ciągną melodię na pierwszym planie, jest kładziony w stosunku do tego rytmu. Moja trąbka spełnia w kIRku taką samą funkcje jak skrzypce w klasycznym folkowym trio z basami i barabanem. Bardzo lubię trąbić w kIRku, w dalszym ciągu jest to odrębny zespół. Mamy już nagraną trzecią płytę, która powinna ukazać się jeszcze w tym roku.
Zatem na czym dokładnie polega różnica dwóch projektów? W Mszy świętej w Altonie nasze granie oparte jest na nieskrępowanej, swobodnej improwizacji. Zawsze wychodzimy na scenę bez żadnych założeń i po prostu gramy. Reguły są niezmienne. To specyficzny projekt, w którym czasami nie wiadomo, od którego muzyka pochodzi jaki dźwięk – tłumaczy nawiązując do mojego pytania o ostatni koncert formacji w Pardon To Tu. Bardzo dobrze się wtedy czułem, osiągnęliśmy mocne brzmienie. Moja muzyczna strategia opiera się na wchodzeniu w relację z zastanym stanem akustycznym, nie przejawiam tendencji do dominacji, lubię próbować nawiązać dialog z tym, co słyszę. I następnie delikatnie wpływać na ten dialog z drugiego planu. W tym kwartecie to się świetnie sprawdza. Altona, podobnie jak kIRk w dalszym ciągu pozostaje projektem aktywnym i niezależnym w stosunku do Mszy świętej w Altonie.
Warto zaznaczyć, że płyta „Bezkrólewie” nie jest debiutem, ponieważ Oficyna Biedota wydała już oficjalny bootleg z pierwszego koncertu formacji podczas polsko-ukraińskiego festiwalu Jazz Bez, który odbył się pod koniec 2012 roku w Lublinie. Parę miesięcy temu w związanym z kIRkiem labelu Circon Int. ukazał się również bootleg z warszawskiego koncertu z marca 2013 roku. Jak powstawało samo „Bezkrólewie”? Już podczas pracy z kIRkiem wytworzyliśmy sobie specyficzny tryb pracy. Spotykamy się w studio Pawła Bartnika w Płocku, gdzie nagrywamy kilkugodzinne improwizowane sesje, a następnie zagłębiamy się w najdalsze czeluście youtube’a. Oglądamy dokumenty o Budce Suflera, kompilacje z faili, jakieś robo psy czy inne okropieństwa, psychicznie dobijamy się gimnazjalnymi trollami niemającymi więcej niż kilkadziesiąt odsłon. To jest taka świadoma destrukcja i potrafi trwać kilka godzin bez przerwy. Następnie wracamy do improwizowania i wyrzucamy z siebie to niestrawne bagno nonsensu. I się dzięki graniu oczyszczamy. Co ciekawe, gdy zapytałem Olgierda o pozamuzyczne inspiracje wspomniał właśnie o filmie: Zawsze byłem mocno zaczepiony w tym medium, ale też w literaturze. Ma to związek z moimi studiami kulturoznawczymi, być może też zainteresowaniami bardziej narracyjną formą przekazu, którą staram się przełożyć na muzykę. Moimi mistrzami w tej materii są Konwicki, którego literatura też jest bardzo obrazowa, Parajanov, Fellini… Każdego z nich uwielbiam za coś innego. „La Strada” to przecież klasyczny gnostycki tekst. Ale właściwie każdy jakoś się filmem interesuje… Ja z wykształcenia jestem informatykiem, studiowałem też kulturoznawstwo, ale studiów w Instytucie Kultury Polskiej nie skończyłem, jak zresztą żaden z kIRków. Pasjonuje mnie głównie teoretyczna informatyka i analiza algorytmów, kiedyś w kontekście muzyki zainteresowałem się teorią gramatyk generatywnych Noama Chomsky’ego, stworzyłem nawet na bazie kilku reguł prosty parser, określający reguły improwizacji… Stosowanie tych reguł z żywymi muzykami wymaga zmiany sposobu nie tyle improwizowania, co myślenia i ogromnej ilości prób, więc zarzuciłem ten temat.
Wracając do Mszy świętej w Altonie - skąd tytuł albumu? Hmmm... Tytuł „Bezkrólewie” może odnosić się do tego, że Msza Święta w Altonie w zasadzie nie ma lidera. Muzyka, którą gramy opiera się na naszym wzajemnym porozumieniu. Drążę temat - na rodzaju muzycznej anarchii? Można trochę to tak nazwać… Rozumiem, że nie Ty wymyślasz tytuły? Właśnie ja to robię (śmiech).
W kontekście twórczości Dokalskiego często pojawiają się słowa takie jak „Msza święta” bądź „rytuał”. Pierwotnie w kIRku zastosowaliśmy nazwę „Msza święta w Brąswałdzie”. Taka msza rzeczywiście się odbyła i w niej uczestniczyłem, podobnie jak na uroczystym obiedzie w Dywitach. Nazywając rzeczy, czy zespoły to świadomie, bądź nie, ale wpływasz na nie. To trochę tak jak z mitem u Rolanda Barthesa. We wszystkich moich działaniach, kIRka, czy Mszy Świętej w Altonie nie ma żadnej zgrywy czy parodii – traktujemy naszą działalność na poważnie. Termin „Msza święta” nabrał dla nas z czasem zupełnie nowego charakteru, obrósł znaczeniem. W kIRku czerpiemy z katolickiej obrzędowości, ale projekt artystyczny a osobiste przekonania religijne to odrębne rzeczy.
Jak brzmiałaby autorska muzyka Olgierda Dokalskiego, gdyby miał wydać album pod własnym nazwiskiem? Myślałem już nad tym i szczerze mówiąc czasem myślę o tym i teraz. Chciałbym posłużyć się jazzowym instrumentarium, ale charakter samej muzyki nie miałby z jazzem zbyt wiele wspólnego. Klamrą narracyjną dla takiego projektu byłaby pewna bliska mi historia, mam już gotowych sporo kompozycji na ten cel. Ale czuję, że to nie jest ten moment, żeby się brać za tę historię. Teraz zajmują mnie inne zespoły i nowy projekt Potala - duet z Antoniną Nowacką, w którym również dość sporo udzielam się wokalnie. Sama Antonina ma piękny, kojący głos.
Pod koniec zeszłego roku została powołana do życia niezależna oficyna Circon Int., zrzeszająca muzyków z różnych projektów Dokalskiego. W Circonie chcemy wydawać głównie muzykę, która powstała podczas występów na żywo. Jeszcze przed wakacjami wyjdzie WIDT, czyli Antonina Nowacka. Planujemy również wydanie materiału zespołu Zwichnięci Dandysi. Ten industrialny kolektyw Karola Bujalskiego to niesłusznie zapomniany weteran warszawskiej sceny niezależnej, został właśnie reaktywowany po kilkunastu latach zawieszenia.
Na zakończeni rozmowy Olgierd opowiada w kilku słowach o czasie, a raczej jego braku. Początkowo było mi ciężko pogodzić normalną pracę z graniem muzyki. Po 10 godzinach, które tracę na dojazdy i pracę trudno wygospodarować czas na muzykę. Rzadko kiedy mam chociaż godzinę w sumie na granie i rozegranie. To jest bardzo mało czasu, ale to jest mój swiadomy wybór. Nie jestem zawodowym muzykiem i nie chciałbym z tego żyć. Ostatnio gram głownie wtedy, gdy mam zaplanowane koncerty lub sesję nagraniową. Szukam harmonii między tym, co wyrzuca mnie w górę, czyli muzyką, a trzymającym twardo przy ziemi życiem prywatno-zawodowym.
Kiedy mamy juz sie zbierać Olgierd dodaje: Hmmm, ostatni koncert Williama Parkera i Hamida Drake’a. To było coś wyjątkowego jeśli chodzi o grę sekcji. Przyznaję mu rację. Spoglądamy na szyby Pardon To Tu obwieszone plakatami. Co tutaj jeszcze grało… - pada niemal retoryczne pytanie. Niewiele jest takich miejsc. Po czym odchodzimy wspólnie w stronę Placu Grzybowskiego.
[Krzysztof Wójcik]