Kwartet pod nazwą iTi, w składzie Ken Vandermark (saksofony, klarnet), Johannes Bauer (puzon), Paal Nilssen-Love (perkusja), Thomas Lehn (syntezator analogowy), wystąpił w Warszawie i Poznaniu w lutym. „Live in St. Johann” to jego pierwsze wydawnictwo, zarejestrowane na austriackim festiwalu ArtActs w 2008-ym roku. Grupa porusza się na styku jazzu, improwizacji, muzyki współczesnej i noise. Gra kolektywną improwizację, w której nie ma lidera (to naprawdę kluczowy element dla zrozumienia iTi), a jego muzyka dzieje się tu i teraz – utwory nie są podporządkowane żadnym konstrukcjom dramaturgicznym i formalnym strukturom, lecz wydarzają się, czerpiąc z unikatowego zmysłu muzyków do kooperacji. Niebagatelne znaczenie ma fakt, że każdy z członków zespołu jest prawdziwą, rozpoznawalną osobowością swego instrumentu.
Przyznam, że po warszawskim koncercie, który jest dla mnie ciągle jednym z najsilniejszych doświadczeń tego roku, nie spodziewałem się odkryć energii, wyobraźni, sonorystycznej fantazji i przytłaczającego piękna iTi po raz drugi – tym razem z płyty. Jednak, genialnie po prostu zarejestrowany koncert z St. Johann, pozwala nam być w centrum wydarzeń nawet w domu (przy okazji, odradzam słuchanie na słuchawkach). Album składa się z trzech utworów, z których pierwszy, Del En, stanowi magnus opus iTi, zaś kolejne dwa – Part Two i Teil Drei – są jego swoistymi uzupełnieniami. Pierwsza minuta płyty niejako wprowadza zespół, z Vandermarkiem i Nilssen-Love na prawym kanale, Bauerem i Lehnem, pełniącym początkowo rolę basisty, na lewym, z tym, że dialogi instrumentów dętych wypełniają centrum przestrzeni.
Free-jazzowe otwarcie po kilku minutach przeistacza się w pierwszą nawałnicę, w której kanonady Paala (ktoś kiedyś powiedział, że zespoły z nim w składzie efektywnie grają na dwie perkusje) zderzają się z eksplozjami Lehna, a dynamiczne zwarcia saksofonu przekomarzają się z melodyjnymi niemal partiami puzonu. Natężenie dźwięków kilkukrotnie opada i powraca, aż po ekstremalnym finale utwór gaśnie po ponad 35 minutach. Finał ten wymownie pokazuje, zaprzeczającą konwencjonalnym oczekiwaniom, formułę iTi – Vandermark sprowadza swe dość czytelne solo do repetycji, wokół której tworzy się dźwiękowa jatka. Za to w Part Two, gdzie Vandermark sięga po klarnet, panowie potrafią być niemal liryczni, a Teil Drei jest zwartym uderzeniem na zamknięcie. To dużo krótsze utwory, ale po Del En na koncercie po prostu musiała nastąpić przerwa…
Jeśli ktoś wskazuje tutaj kierunki dla kolejnych improwizacji, to chyba kosmicznie grający Nilssen-Love. Jeśli ktoś zasługuje na szczególną wzmiankę, to Thomas Lehn, który szmery, trzaski, basowe linie, zmasowane ataki i manipulacje brzmieniem grupy (on także odpowiada za miks i mastering) wznoszą ją na szczebel wyżej od tego, co spodziewać się można nawet po najbardziej bezkompromisowym jazzowym składzie.
Artifact iTi przynosi muzykę ekstremalną i fascynującą. W swej skrajności i intensywności, dość trudną w odbiorze. Na mnie otwartość formy, bezkompromisowość wykonania i wspaniałe zrównoważenie selektywności oraz soczystości brzmienia zrobiły olbrzymie wrażenie. Odnosząc iTi do ostatnich dokonań jej twórców, Ken i Paal są dla mnie w tym wydaniu bardziej intrygujący niż w Fire Room (z płyty). Osadzając w szerszym popkulturowym kontekście, cały „noise”, jaki trafia na nawet najbardziej „alternatywne” festiwale (dla uproszczenia) rockowe albo tzw. nowych brzmień, to przy iTi igraszki w pluszu. Warto się z tym zmierzyć.
[Piotr Lewandowski]