W dość krótkim odstępie czasu pojawiły się dwie nowe płyty dwóch nowych składów Roba Mazurka, choć w obu przypadkach są to projekty z udziałem jego różnych współpracowników, zestawionych w nowych konfiguracjach. Skull Sessions oktetu to album nagrany na żywo w Sao Paulo w odpowiedzi na prośbę o koncert towarzyszący wystawie pod wymownym tytułem „We Want Miles”. Mazurek nie jest muzykiem, który urządziłby coś w stylu „Bitches Brew Revisited”, ale łatwo znaleźć wątki wspólne w twórczości obu muzyków. W tym przypadku wyeksponowano brzmienia elektryczne, polirytmię i kolektywną improwizację. Oktet łączy muzyków znanych z Exploding Star Orchestra (Nicole Mitchell, Jason Adasiewicz, John Herndon) i Sao Paulo Underground (Mauricio Takara I Guilherme Granado) oraz dwóch nowych muzyków w orbicie – gitarzystę Carlosa Issa i Thomas Rohrera na saksofonie i rabece (tradycyjnej brazylijskiej altówce). Otwierający album utwór „Galactic Ice Skeleton” pierwotnie ponoć przeznaczony był dla ESO, ale nie dziwi mnie, że trafił tutaj – w porównaniu do ostatnich dokonań orkiestry, jest bardziej oparty o tematy. Kolejne dwa utwory („Voodoo and the Petrified Forest” oraz „Skull Caves of Alderon”) to przepoczwarzone kompozycje Starlicker, czyli tria Mazurek / Adasiewicz / Herndon. Centralny utwór jest najbardziej rozimprowizowany od środka, nieco chaotyczny, bliski zelektryfikowanej, rozpędzonej wersji Exploding Star Orchestra.
Najbardziej wymowne są te dwa zapożyczone od Starlicker, które stanowią punkt wyjścia dla buzujących rytmicznie i ciążących w stronę Brazylii improwizacji. Wspaniale prezentuje się interakcja między wibrafonem Adasiewicza, gęstym rytmem dwóch perkusistów i gorącym, elektrycznym brzmieniem, spowijającym także zanurzony w efektach kornet Mazurka. Cichym bohaterem albumu okazuje się jednak grający na rabece Thomas Rohrer. Wyczuwalny, na swój sposób archaiczny dźwięk tego instrumentu kapitalnie kontrapunktuje migocące brzmienie kolektywu, zarówno kiedy wychodzi on na pierwszy plan z lirycznymi solówkami, jak i gdy z drugiego zagęszcza brzmienie grupy. W porównaniu do ESO, oktet jest znacznie bliższy milesowskiej tradycji kolektywnej improwizacji a la Bitches Brew i On the Corner, opartej o groove i otwartej na melodie, ale względem (przynajmniej ostatnich nagrań) SPU dużo bardziej otwarty na długie, ewoluujące formy – z wyjątkiem finału albumu, każdy utwór trwa kilkanaście minut. Choć po składzie zespołu można spodziewać się mniej więcej takiej estetyki i stylistyki, to jednak błyskotliwe wykonanie, feeria pomysłów i barwne, żywiołowe brzmienie kolektywu ten relatywny brak zaskoczenia rekompensują z nawiązką.
Pulsar Quartet jest zdecydowanie bardziej introwertyczną propozycją. Z jednej strony to podzespół ostatniej inkarnacji ESO – Mazurek, Herndon, Matthew Lux na gitarze basowej oraz Angelica Sanchez na fortepianie, ale z drugiej modyfikacja kwintetu, który w 2009 roku nagrał genialną płytę Sound Is, w ostatnich latach w dorobku Mazurka chyba najbardziej wprost bliską jazzowemu idiomowi. Stellar Pulsations jest mu jeszcze bliższe, wpisując się w nurt nowoczesnych wariacji na temat bopowej tradycji. Szczerze mówiąc nie przypominam sobie w tym stuleciu takiego składu Mazurka, zarówno od strony instrumentalnej (z fortepianem), jak i od strony głównie akustycznej polemiki z różnymi nurtami tradycji – polemiki, trzeba powiedzieć, subtelnej i przemyślanej. Poszczególne utwory w nazwach odnoszą się planet (Ziemi nie ma) i eksponują nieco inne oblicze zespołu. Otwierający album „Primitive Jupiter” i przedostatni „Twister Uranus” przywołują na myśl intensywność Sound Is, choćby za sprawą frenetycznej sekcji rytmicznej, ale już „Magic Saturn” to błyskotliwa, przełamana w pół ballada ze zgrabną figurą pianina, a „Spanish Venus” wciąga zredukowanym, latynoskim groove, na którym Mazurek gra drobniutkie melodie. „Spiritual Mars” najbliższy jest free, „Spiral Mercury” epoce kwintetu Davisa z Hancockiem i Shorterem, a „Folk Song Neptune” to wyciszony, refleksyjny finał. Sporo tu liryzmu, przytłumionego kornetu i wrażliwego, często podejmującego delikatną opowieść fortepianu; grania gęstego, ale unikającego nadmiernie zamaszystych fraz i ekspansywnych melodii. Poznawanie tej płyty ma przeciwny charakter niż oktetu – tamta rzuca się na szyję od pierwszego kontaktu, te pulsacje starają się pozostać nieodgadnione. Nie wiem, czy zamieniłbym elektryczno-niekonwencjonalnego Mazurka, który tradycję obchodzi, na Mazurka, który z nią polemizuje, ale to właśnie ten na pierwszy rzut oka konwencjonalny album jest jego najbardziej zaskakującą płytą ostatnich dwóch-trzech lat.
[Piotr Lewandowski]