Po cichutku i niezauważalnie Melvinsom stuknęło lat dwadzieścia. Trochę deprymująca musi być taka świadomość, bo jak tu nadal grać punka będąc takim dinozaurem? Na szczęście w przypadku tej kapeli nie ma obaw, że się zestarzeją i zatracą siłę oraz natchnienie do uporczywego drążenia pokładów własnej wyobraźni, kreatywności. Raczej należy się spodziewać, że w trzecią dekadę swojego istnienia wkroczą z równym zapałem do posuwania granic muzyki awangardowej jeszcze dalej, w kolejne dziewicze obszary. Czy tak się stanie, przekonamy się w drugiej połowie roku, wtedy to bowiem ma się ukazać w Ipecacu nowy album studyjny kapeli. A w międzyczasie muzycy sprawili sobie i fanom prezent urodzinowy wydając dziewiątego marca książkę "Neither Here Nor There", do której dołączona jest także tajemnicza płyta z unikatowymi nagraniami. Oczywiście szans na nabycie tej pozycji w Polsce nie ma żadnych. Zanim jednak zaczniemy wznosić toasty na cześć szanownych solenizantów, wypada powiedzieć parę zdań na temat historii.
Zespół został założony Aberdeen, miasteczku drwali i wiecznych deszczów, położonym kilkadziesiąt kilometrów od Seattle. Dla części mniej zaangażowanych słuchaczy Melvins kojarzy się tylko i wyłącznie z charyzmatycznym Buzzem Osbornem, który podobno na imię ma Roger - to chyba wyjaśnia, dlaczego używa ksywki. Bez dwóch zdań, ten dżentelmen o niezwykłej fryzurze i aparycji, ponadto nieziemsko grający na gitarze, jest pierwszoplanową postacią zespołu, który swój jednoznacznie rozpoznawalny styl zawdzięcza grze i wokalowi. Niemniej jednak odsuwanie na dalszy plan pozostałych muzyków byłoby ewidentnie nieuczciwe. Mimo, że pierwszym perkusistą był niejaki Mike Dillard, został on prędko zastąpiony przez Dale Crovera, który zagrał na wszystkich płytach. A ponieważ ich muzyka powstaje wyniku grupowych starań i prób, widać więc, że należy Dale'a darzyć jednakową jak Buzza estymą. Wypadałoby wspomnieć w tym momencie o grupce młodych punkowców, którym Buzz i Dale pomogli zdobyć pierwsze szlify w muzycznym światku, czyli o Nirvanie. Swego czasu Cobain pełnił specyficzną rolę technicznego Buzza, a gdy Nirvana zaczęła stawiać pierwsze samodzielne kroki, zawsze mogła liczyć na wsparcie starszych kumpli. Z tego też względu Dale Crover pojawia się na albumach "Bleach" i "Incesticide", poza tym Nirvana niejednokrotnie supportowała Melvinsów.
Ale przejdźmy dalej. Co do funkcji basisty, to nie ma już takiej spójności w czasie. Pierwszym był Matt Lukin, który opuścił zespół w roku osiemdziesiątym siódmym i dołączył do legendarnej już grupy ze Seattle, czyli Mudhoney. Z deszczu pod rynnę, widać pisane mu było odegrać istotną rolę w dziejach amerykańskiego undergroundu. Lukina zastąpiła Lori Black, na płytach występująca jako Lorax. Co ciekawe, była ona córką Shirley Temple. W momencie jej przystąpienia do składu, zespół zamienił już dżdżysty stan Waszyngton na słoneczną Kalifornię. To za jej kadencji o Melvins zrobiło się głośno. Posadę basisty zwolniła na początku lat dziewięćdziesiątych, a w roku dziewięćdziesiątym ósmym niestety przedawkowała heroinę. Na specyficznym, złożonym z jednego utworu albumie "Lysol" zagrał Joe Preston, a potem na dobre kilka lat i parę płyt basistą został występujący zawsze w kowbojskim kapeluszu Mark Deutrom. Podobno zrezygnował on z gry w kapeli, ponieważ z jego rodzinnego domu w Londynie było zbyt daleko do San Francisco, gdzie mieszkają pozostali muzycy i gdzie odbywały się próby. W sumie można go zrozumieć. W ten sposób dotarliśmy już do końca tej wyliczanki, ponieważ od roku dziewięćdziesiątego dziewiątego po dziś dzień trio składa się z Buzza, Dale'a i Kevina Rutmanisa. Ten jest oczywiście jeszcze basistą Tomahawka. W międzyczasie zawiązał się Fantomas (tylko pro forma wspomnę, że tworzą go Buzz, Mike Patton, Trevor Dunn i Dave Lombardo) i to by dopełniało naszą historię.
Zderzenie geniuszu z awangardą
Melvins pozostaje jednym z tych zespołów, które nie są wymieniane w rankingach najważniejszych kapel, podsumowaniach mijających lat, na łamy prasy muzycznej trafiają raczej sporadycznie, o telewizji nawet nie wspominając. Mimo tego ich wpływ na kierunek ewolucji amerykańskiej muzyki niezależnej pozostaje przemożny. Najpierw wraz z zespołami takimi jak Green River i Mudhoney, antycypowali rozwój sceny w Seattle. To właśnie do ich brudnej i drapieżnej muzyki odnosił się pierwotnie termin grunge, który potem został umiejętnie wchłonięty przez fonograficzną machinę. Na fali mody początku lat dziewięćdziesiątych na zespoły z Seattle, Melvins podpisało kontrakt z mainstreamową wytwórnią Atlantic, dla której nagrali trzy płyty. Jak można było przewidzieć, współpraca ta nie miała przed sobą perspektyw i nasi bohaterowie powrócili pod skrzydła niezależnych wydawców - Amphetamine Reptile Records. By dopełnić historii, wspomnijmy, że przed korporacyjnym epizodem wydawali się w Boner Records, a teraz są okrętem flagowym Ipecaca. Na szczęście korporacyjna przygoda skończyła się dla nich w miarę pozytywnie - nie przyniosła specjalnych korzyści, ale też nie doprowadziła do pogrążenia zespołu w świecie biznesowych stosunków i relacji. Muzyka tego typu jest przecież kompletnie nieodpowiednia do medialnej promocji i wielkonakładowych sprzedaży, zatem koncerny niejednokrotnie widząc, że nie uzyskają na niej zadowalającej stopy zwrotu, zaniedbują awangardowe kapele. Taki los spotkał na przykład grupę Tad, która po nagraniu doskonałego albumu "Infrared Riding Hood" została zupełnie zignorowana przez koncern, który praktycznie nawet nie zapewnił dystrybucji płyty, co przyczyniło się do zakończenia działalności formacji.
Właśnie współpraca w niezależnymi labelami pozwala Melvinsom na pełną kontrolę nad procesem twórczym i realizowanie tak śmiałych przedsięwzięć jak "florystyczna" trylogia, która prezentuje trzy diametralnie różne oblicza zespołu - punkowe, melancholijno-psychodeliczne, a kończy się płytą, na której każdy utwór nagrany jest z udziałem gości i to nie byle jakich - Tool, Mike Patton, David Yow. Albo specyficzny "Electroretard" zawierający ambientowe wersje starych kompozycji i dwa kowery, które pozwalają na nowo odkryć znane już od lat kawałki. Po drodze przydarzył się jeszcze ultranoisowy koncert z udziałem gitarzysty Toola Adama Jonesa, wydany jako "Collosus of Destiny" oraz psychodeliczne "Honky". Pamiętać też trzeba o reedycjach pierwszych nagrań, dokonanych przez Ipecac.
Na czym właściwie polega urok tej muzyki? Cóż, ciężko mi będzie opisać uczucia doświadczane podczas kontemplacji ich płyt. Są one przemyślanymi dziełami, pełnymi jednak potężnej energii, która powstaje jedynie wtedy, gdy spotykają się utalentowani muzycy dzielący wspólną wizję tego, co chcą osiągnąć i nie bojący się eksperymentów. Każda płyta przynosi oszałamiającą porcję gitarowego szaleństwa, balansującego pomiędzy hałaśliwym jazgotem a chwilami wyciszonymi, zaskakującego i jednocześnie będącego niezwykle spójnym. Melvins świadomie ogranicza się do trzyosobowego, klasycznie rockowego składu, pokazując, jak dalece można tę formułę rozwinąć i ileż niespodziewanych wartości z niej wycisnąć. Panowie za nic mają obowiązujące kanony, ich kompozycje potrafią brnąć w stronę obranej wizji, nie bacząc na mury konwenansu, które padają po drodze jak domki z kart. Nie ma szlabanów ani w kwestii konstrukcji utworów, ani w kwestii rytmiki, ani tym bardziej odnośnie brzmień i struktur generowanych przez gitary. Początkowo grali szybko, punkowo i ochrzczeni zostali mianem najszybciej grającej kapeli hard-core'owej w Stanach, a potem pogrążyli się graniu motorycznym i powolnym. Podobno metamorfoza ta zaczęła się na jednym z koncertów, kiedy to zwolnili kompozycje by rozdrażnić trochę słuchaczy oczekujących punkowej napieprzanki, a potem grali coraz wolniej widząc jawną irytację fanów. W miejsce spełniania oczekiwań postawili na sprawienie przyjemności przede wszystkim sobie samym. I taka postawa jest u nich głęboko zakorzeniona, wręcz ulega wzmocnieniu z biegiem lat.
Charakterystyczną cechą i zarazem wielką zaletą jest śpiew Buzza. Nie dysponuje on imponującą skalą, ani unikatową barwą głosu, ale świadom tego potrafi doskonale wkomponować się w emocje przekazywane przez instrumenty, wznieść desperacki nastrój tej muzyki na kolejny szczebel. Nadaje on jej psychodelicznego rysu. Melvins to jednak nie tylko agresja, także stonowane formy znajdują ujście w ich twórczości. Warto podkreślić, że zaletą tej muzyki jest równouprawnienie i emancypacja wszystkich instrumentów - równie doniosłą rolę pełnią drapieżne gitarowe odjazdy Buzza, połamane struktury perkusyjne, jak i obłędne niejednokrotnie pętle wygrywane przez basistę. Na wszystko jest czas i miejsce, a każda zaskakująca zagrywka jest jednak elementem większej całości, a nie czczym popisem. Ostatnim rodzynkiem w tym cieście są fantastyczne koncerty, pełne pasji i powalające na kolana, czego doświadczyłem ubiegłego lata w belgijskim Dour. Melvins grając na żywo podali widzom we wzmocnionej formie to, co stanowi o jakości ich płyt. Świetną perkusję, niestandardowe konstrukcje utworów, dialogi pomiędzy muzykami, genialne granie Buzza i jego pełen energii śpiew. Partie, które na płytach są porywające, tutaj były wręcz pełne desperacji, nie pozwalały pozostać nie wzruszonym. Muzyka Melvins ma dla mnie ukryty w sobie element pasji, nawet szaleństwa, śpiew pełen jest uczucia, że w tym wszystkim siedzi coś więcej, coś ukrytego pod powierzchnią. Te wszystkie przejściówki, motoryczne partie gitar, erupcje tej energii doprowadzały do wpadania w tę muzykę jak w trans, nastrój szału.
Trzecia Dekada
Zgodnie z informacjami rozsyłanymi przez Ipecac nowa płyta powinna się ukazać w drugiej połowie roku. Z innych źródeł dochodzą natomiast słuchy o wspólnym albumie Melvins i Jello Biafry, pod intrygującą nazwą "Never Breath What You Can't See". Oczekiwanie można sobie umilić wspomnianą już książką i załączonym do niej krążkiem. Pozwala ona rozwiać część wątpliwości dręczących każdego fana - czy oni kpią, czy robią sobie jaja z całego świata, a może czy śmiertelnie poważnie podchodzą do sprawy i czekają na rewolucję wywołaną ich muzyką? Na 250-ciu stronach zawarto imponujący zbiór prac plastycznych (od okładek wszystkich wydawnictw po plakaty koncertowe), zdjęć, wywiadów, anegdotek i dzienników z tras koncertowych. Istna encyklopedia prezentująca wszystko, co ważne, irytujące, głupie i zaskakujące, a związane z zespołem.
Kolejnym czynnikiem powodującym moje wątpliwości odnośnie terminowych premier wyżej wymienionych płyt są poboczne projekty Buzza. Jak wiadomo, Fantomas zakończył niedawno trasę, a kroi się już nowy projekt założony przez Buzza, Kevina Sharpa (wokalista Brutal Truth, pojawił się już na "Maggot") i dwóch muzyków Napalm Death. Aż strach się bać, co to będzie. Nie jest to jednak powód do zmartwień dla żadnego fana kapeli, miło widzieć, że drzemią w nich głębokie pokłady pomysłów i chęci robienia muzyki. Cóż, zapewne będzie tak jak do tej pory - nie można przejść wobec nich obojętnie, albo się tej muzyki nie trawi, albo jest się nią zachwycony. Pozostaje zatem życzyć naszym bohaterom udanej trzeciej dekady działalności i cierpliwie czekać na kolejne spotkanie z ich twórczością.
[Piotr Lewandowski]