Melvinsów bez Buzza wyobrazić sobie trudno. Buzz bez Melvinsów jest nadal pełen Melvinsów. Co prawda bębny Crovera są kluczowym elementem brzmienia grupy, nadającym mu pełni, ale pierwsza solowa płyta Buzza na gitarę akustyczną i głos pokazuje (czy właściwie potwierdza), że tantiemy od kompozycji Melvinsów powinny w całości należeć się jemu. Na This Machine Kills Artists Osborne nie poszukuje innych form dla piosenek niż w zespole, nie są to żadne ukłony w stronę folku (co zresztą sygnalizuje typowo jajcarski tytuł płyty), jeśli pojawia się blues, to w takiej samej mierze jak w grze Osborne z zespołem – każdy z utworów można wręcz zinterpretować jako szkic dla zespołu (przedostatni na płycie „Useless King Of The Punks” to moim zdaniem jedyny wyjątek), Buzz nawet gra na akustyku z dokładnie tą samą manierą jak na gitarze elektrycznej. To samo dotyczy wokali, które na tej bardziej wyciszonej, choć dość frenetycznej gitarowej podstawie, eksponują melodyjność śpiewania Osborne’a. W wielu miejscach mam nawet wrażenie nawiązań do najbardziej przystępnego etapu Melvins z okolic Stag i w sumie to świetny format na tego typu powrót do przebojowości.
Sposobem Buzza na granie w kółko wariacji na temat melvinsowego archetypu jest od lat nieustanna, drobna redefinicja – zmiany w składzie, w instrumentarium. Ten album to skrajny tego przykład. Można wręcz powiedzieć, że kolejny radosny sposób na dyskretne autoplagiaty i nawiązania. 17 kawałków to za dużo żeby utrzymać napięcie od początku do końca, ale jeśli ktoś choć raz dał się porwać melvinsowym riffom i masywności, to i tutaj znajdzie dużo frajdy. I bardzo mało artyzmu.
[Piotr Lewandowski]