Ostania z płyt The Melvins, jakie ukazały się w Ipecacu jest kompilacją ich najstarszych nagrań. Pierwsze dziesięć to pierwszy album kapeli wydany w roku 1986-ym, następne sześć składa się na ich pierwszą siedmiocalówkę. Poza tym dostajemy jeszcze kilka odrzutów z tej samej sesji i parę nawet starszych, niepublikowanych kawałków. Większość z nich trwa poniżej trzech minut, album ze względu na swój składankowy charakter jest dość "spójny" - jest ciężko, agresywnie i motorycznie. Przypominają się mi zasłyszane kiedyś słowa, że Melvins byli najszybciej grającą kapelą na zachodnim wybrzeżu Stanów, aż w pewnym momencie zorientowali się, że mają taką nalepkę, więc zaczęli grać tak wolno, jak potrafili. W każdym razie tutaj jest jeszcze naprawdę szybko - brzmienie i charakter muzyki przywodzą na myśl pierwsze zespoły ze Seattle, chociażby Tad, Mudhoney. Pamiętajmy, że mamy do czynienia de facto z debiutanckimi nagraniami, nic więc dziwnego, że są one toporne i mało zróżnicowane. Buzz nie dokonuje jeszcze na swojej gitarze tych postrzępionych, charczących łamańców, które zjednały mu zastępy wielbicieli, także ze strony wokalu nie oczekujcie zbyt wiele. Wyraźnie słychać punkowe korzenie grupy, która wyrzuca z siebie frustrację i agresję wywołaną monotonnym życiem wśród drwali w dżdżystym Aberdeen w stanie Waszyngton. "26 Songs" jest pozycją przeznaczoną dla wtajemniczonych, którzy przetrawili już najważniejsze dokonania The Melvins i chcą poznać ich korzenie. Płyta raczej dla koneserów, do okazyjnego odsłuchiwania i zdecydowanie nie podawajcie jej komuś, kto zespołu nie zna, a chciałby mieć choć blade pojęcie, co to za zjawisko.
[Piotr Lewandowski]