Mike Ladd to jeden z najciekawszych i najinteligentniejszych artystów hip-hopowych ostatnich lat, który jak nikt inny nie tylko przekracza granice gatunku, ale także wychodzi poza konwenansowe formy przekazu muzyki. Dwa teatralne projekty z Vijayem Iyerem, o których wersjach płytowych pisaliśmy już na naszych łamach, rozrywkowe płyty dla Big Dada, dubowy album grupy Father Divine wydany w Roir, czy wreszcie album „Maison Hantee” z Alexandre’m Pierrepont, wyimprowizowany przez najwyższej próby muzyków jazzowych – spektrum działań Mike’a jest zdumiewające. Zapraszamy do lektury wywiadu z artystą.
Czasami ponoć grywasz z zespołem, w Polsce jednak wystąpiłeś z jednym tylko muzykiem. Jak to właściwie jest z Twoimi koncertami?
Od początku, czyli od ’97 roku, czasów mojej pierwszej płyty „Easy Listening for Armagedon”, grałem z zespołem. Wiesz, w Nowym Jorku w latach 90-tych wielu ludzi zaczęło robić muzykę elektroniczną i już w ‘95 zacząłem się nudzić widząc ludzi stojących przed komputerem. Wiedziałem, ze muszę grać z zespołem. Grałem z punk-rockowym, funkowym zespołem. W skład mojego pierwszego zespołu wchodzili perkusista, basista i koleś grający z taśm, robiący tape looping. Nazywał się Bruce Grant, grał w Huge Voodoo. Sprawdź Huge Voodoo w Internecie, to jedna z tych muzycznych perełek, które są wprost niewiarygodne.
Jeszcze istnieją?
Istnieją. [Była to prawda w momencie rozmowy, jednak niestety kilka miesięcy temu DB `Miste Bruce’ Grant zmarł – przyp. red.] Więc to był pierwszy zespół od ‘97 do bodajże ’99 roku. Potem grałem z Jaleelem Buntonem, teraz perkusistą TV On The Radio. Grał u mnie na gitarze, Jaleel w sumie jest lepszym gitarzystą niż perkusistą.
Dave Sitek z TV On The Radio powiedział niedawno to samo.
Bo to prawda. Powiem Ci, że Jaleel gra z nimi na bębnach dlatego, że Dave może mu lepiej mu zapłacił niż ja za granie na gitarze. Wciąż jestem na niego za to zły, ale co zrobić? [śmiech] Więc wtedy w składzie był Jaleel i Damali Young. Damali wciąż gra ze mną na perkusji, chociaż mieszka teraz w Szwecji, a pochodzi z Brooklynu. Angażuję też kolejnego perkusistę w Paryżu i klawiszowca. Obaj zresztą mają na imię Dave. Więc taki jest skład teraz. Zdecydowanie wolę grać z żywym zespołem, jest coś w bębnach stojących za mną , co daje mi o wiele więcej energii. Ale czasami gram tylko z didżejem, tak jak w Warszawie.
Czy grasz na żywo kawałki z płyt, które nagrałeś z Vijayem Iyerem, które powstały na potrzeby wystawień w teatrze?
Nie. Na koncertach raczej gram ze swoich solowych płyt. Szybko, mocno, trochę naprawdę głośnych numerów, z ogniem. Materiał nagrany z Vijayem gram tylko z nim. Czasami występujemy nawet w duecie, ale sam tego nie grywam.
Czyli zdarza się, że prezentujecie tę muzykę jako koncert? Obie Wasze płyty można postrzegać jako soundtrack do czegoś większego, do przedstawienia.
Tak, to były w sumie opery, przynajmniej były prezentowane jak opery. Oba projekty były dość drogie i bardzo pracochłonne. Każdy z nich poprzedzony był około dwoma latami badań. Przy pierwszym robiłem przez dwa lata wywiady na lotniskach. Gdy miałem lot, dajmy na to, do Japonii, pojawiałem się na lotnisku plus minus sześć godzin wcześniej, siedziałem tam, rozmawiałem z ludźmi, nagrywałem wywiady. Chyba zaliczyłem wszystkie większe lotniska w Europie, kilka w Azji i jedno w Afryce. Chwila! W Afryce to nie do tego projektu, chciałem wtedy, ale nie wyszło. W każdym razie pochłonęło to dużo pracy.
Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na lotniskach? Podobieństwa między nimi? Czasami wchodząc na lotnisko nie wiadomo, gdzie się człowiek znajduje – może być Ameryka, Rosja czy Azja. Wszystko wygląda tak samo a tłum jest równie międzynarodowy.
To jest najbardziej niesamowite w lotniskach. Stały się strefą zdemilitaryzowaną, pozornie niczyją. Projekt zaczynaliśmy jeszcze przed atakiem na WTC, a zaraz po tym lotniska przekształciły się w granice. Wiesz, w świecie korporacyjnym nie ma granic, więc funkcja lotnisk jako zdemilitaryzowanych, neutralnych stref w kapitalistycznym systemie jest niejako naturalna. Ale w tej neutralności w ogóle nie ma za grosz równości, to silnie zhierarchizowane środowisko. Każde ma swój porządek i zasady, do których trzeba się stosować.
Tak, bardzo szybko zdajesz sobie sprawę, gdzie jest twoje miejsce w tej przestrzeni.
Dokładnie. Więc to prawda, że prawie wszystkie lotniska są do siebie podobne, ale ciekawy jest sposób, w jaki ludzie je oswajają, zadomawiają się na lotniskach. Weźmy na przykład Heathrow, Frankfurt i Bombaj. Heathrow w mniejszym stopniu, bo jest mocno kontrolowane, ale Frankfurt i Bombaj mają ze sobą wiele wspólnego, ponieważ ludzie spędzają tam wiele czasu. W Bombaju widzisz śpiących ludzi, ludzi, którzy tam osiadli, są jak Beduini. We Frankfurcie to samo. Niby trochę inaczej, nie ma rozpostartych dużych koców, ale jednak. Tam widzisz…
Las krzeseł…
Tak i to naprawdę interesujące obserwować, jak ludzie zmieniają przestrzeń lotnisk w przestrzeń do życia. Poza ich aktywnościami, sztuka spania też jest całkiem fascynująca. W tamtym projekcie początkowo skoncentrowaliśmy się na tym, jak to jest być ciemnoskórą osobą w tak ściśle kontrolowanym środowisku. Wtedy, zresztą ciągle tak jest, właśnie takimi ludźmi szczególnie interesowała się ochrona. Oczywiście na wielu lotniskach ciemnoskóre osoby pracują w ochronie, jak zwykle w postkolonialnym świecie. Tworzyło to wiele sytuacji, interakcji i konfliktów.
Drugi projekt z Vijayem, „Still Life with Commentator”, poruszał temat mediów. Zrobiliście dwa projekty zbliżone tematyką do globalizacji i nowych środków szeroko rozumianego ruchu, pokonywania przestrzeni, a zarazem nie macie strony internetowej. Macie tylko MySpace. Poza jednym zdjęciem promocyjnym na stronie Vijaya, nie sposób znaleźć innych wizualnych świadectw Waszych projektów. Staram się ogarnąć ten kontrast. Jakie były Wasze główne inspiracje do drugiego projektu, „Still Life…”?
Ten projekt długo ewoluował i muszę powiedzieć, że nigdy nie byłem do końca zadowolony ani z wyników, ani z samego procesu. Jeśli miałbym zacząć po raz drugi, nie robiłbym nic na temat mediów. Już gdy zaczynaliśmy bardzo obawiałem się tego tematu. Ale drugiej strony ten projekt był związany z teorią przestrzeni na takiej samej zasadzie, jak kiedyś motyw lotnisk, oraz ze znaczeniem miejsca i geografii. Kiedyś doświadczenie mediów było zupełnie różne, zależnie od tego gdzie przekaz był nadawany. Na przykład amerykańskie media były w odbiorze kompletnie inne od francuskich. Albo weźmy CNN. CNN International współzawodniczy z BBC, które jest o wiele bardziej stonowane, wyważone, więc CNN International też takie jest. CNN w Stanach rywalizuje z Fox News, które jest zupełnie pojebane, więc samo CNN staje się podobne. W Stanach przekaz medialny przeładowany bodźcami zmysłowymi. Czysty obłęd. Wracam do domu i dostaję zawału. W tym projekcie jednak chcieliśmy przede wszystkim zbadać, jak ludzie doświadczają okrucieństwa w mediach i reagują na nie. Zaczęliśmy projekt zaraz po tym, jak ujawniono sprawę Abu Ghraib. Pamiętasz słynne zdjęcie zakapturzonego Irakijczyka?
Tak, pamiętam.
Zainteresowało nas, w jaki sposób media ukazują okrucieństwo i co ważniejsze, jak my to odbieramy, jak media wpływają na nasze myślenie. To stało się głównym punktem projektu, nie krytyka mediów, nie dyskusja o nich, lecz to jak je odbieramy i w jaki sposób jesteśmy ich częścią.
Dokładnie tak postrzegam tę płytę. Jak wyglądało to na scenie? W sieci było kilka krótkich filmów z „In What Language?”, ale nie widziałem nic ze „Still Life…”.
Przedstawienie było bardzo spektakularne, wielkie BUM. Było od groma rusztowań, cztery poziomy. Pierwszy na trzech metrach wysokości, następny na pięciu, kolejny na ośmiu. Ostatni poziom był naprawdę wysoko, jakieś dziesięć metrów na ziemią. Wszyscy staliśmy na innych platformach. Światło szło z dołu rusztowania do góry. Wszystko wyglądało jak coś w rodzaju kraty. A na samym końcu żołnierze ubrani na biało zjeżdżali ze sklepienia. Więc było to całkiem intensywne, dramatyczne widowisko. Przedstawienie naprawdę sprawiało wrażenie opery i było wystawiane w dużym teatrze.
Nie robiliście trasy z tym projektem?
Nie, nie było nas na to stać.
Jak podchodzisz do nagrywania własnych płyt po zrealizowaniu tak dużego projektu? Czy poprzeczka jest postawiona tak wysoko, że myślisz już tylko o robieniu rzeczy porównywalnie mocnych konceptualnie?
Wręcz przeciwnie. Po skończeniu tych dwóch projektów, szczególnie po „Still Life…”, zapragnąłem wrócić po prostu do mojej wersji muzyki popowej. Te projekty właściwie sprawiły, że zacząłem doceniać pop w ogóle. Jest problem z robieniem rzeczy naprawdę artystycznych, szczególnie w naszych postfuturystycznych czasach – tak je nazywam, gdyż po postmodernizmie nastał już postfuturyzm. Problem polega na tym, że po postmodernistycznych dylematach nikt w świecie sztuki tak naprawdę nie wie, co jest dobre a co złe. Wiesz, wszyscy czekają, nikt nie wie, czy to co oglądają im się podoba, czy nie. Wszyscy pytają się „czy to było dobre?”, chwila konsternacji… „o tak, to było dobre, brawo!”
A potem zdają sobie sprawę, że słyszeli dopiero strojenie instrumentów.
Dokładnie. Więc wymiana między twórcą a odbiorcą jest naprawdę przeintelektualizowana i zarazem krótkotrwała, ulotna. Natomiast muzyka popowa jest bardzo przejrzysta. Pop jest muzyką dla ludzi, którzy pracują cały dzień i chcą, żebyś jako twórca muzyki zrobił dla nich trzy rzeczy – pomógł im zapomnieć o ich dniu, sprawił, że zaczną tańczyć, i pomógł im zarwać noc. To są trzy rzeczy, których od Ciebie oczekują. I jeśli tak się dzieje, jest dobrze, istnieje więc wyraźne rozgraniczenie między dobrym a złym występem. To całkiem odświeżające, uczestniczyć w takiej wymianie, po prostu sprawiać, by ludzie się dobrze bawili.
Może coś przeoczyłem, ale jednak po „Still Life…” jeszcze niczego rozrywkowego nie wydałeś. Możemy się czegoś spodziewać?
Tak, jako Infesticons, pamiętasz?
Jasne, kawał czasu.
Tak, dziewięć lat. Potem byli Majesticons, a teraz Infesticons powracają.
Nagrałeś już album?
Proces właśnie trwa, Juice Aleem z New Flesh for Old ma się na nim pojawić, będzie też mój przyjaciel Jamaal, więc mam nadzieję, że płyta pojawi się w 2009 roku, znowu w Big Dada. [niestety jeszcze to nie nastąpiło – przyp. red.]
Dlaczego przeniosłeś się do Europy? Z powodów osobistych, czy…
Zupełnie osobistych, nie było w tym kwestii politycznych. Chociaż cieszy mnie opieka zdrowotna we Francji, cieszę się, że nie byłem przez ostatnie lata w pobliżu Busha, ale z drugiej strony jeśli kiedykolwiek przyszedł czas, w którym nie chciałbym się wyprowadzać, to właśnie wtedy, kiedy czułem, że mój kraj najbardziej mnie potrzebuje. Więc tak naprawdę czułem się rozdarty przenosząc się do Francji. Ważne, by powiedzieć, że nie uciekałem przed Bushem. Chciałbym zostać i walczyć przeciwko niemu w swoim kraju. Ale moja żona jest piękna i zgodziłem się na przeprowadzkę.
Czyli ona jest Francuzką.
Właściwie jest pół Francuzką, pół Amerykanką. Jest białą Francuzką i czarną Amerykanką, a ja jestem czarnym Amerykaninem i białym Brytyjczykiem. Ale wychowała się we Francji i nie chciała się przeprowadzać do Nowego Jorku. Szczerze mówiąc życie w Paryżu jest łatwiejsze niż by było w Nowym Jorku. Styl życia jest spokojniejszy i pewne formy świadczeń społecznych są naprawdę miłe. We Francji z przyjemnością płacę podatki, bo dostaję coś w zamian. W Stanach płacąc podatki kupujesz czołg. Nie dostajesz nic. Mówią ci, że otrzymujesz bezpieczeństwo, ale o co kurwa chodzi? Nie jesteś bezpieczny, możesz zostać zastrzelony w każdym momencie we własnym kraju przez jego obywateli. Mieszkam we Francji, gdzie broń jest nielegalna, opieka zdrowotna właściwie darmowa, a moje dziecko otrzymuje dobre wykształcenie.
Więc planujesz tam zostać?
Tak myślę, zobaczymy. Często wracam, bo tęsknię za przyjaciółmi i chciałem być na wyborach. To był jeden z najbardziej niesamowitych momentów w moim życiu. Jestem bardzo szczęśliwy, że to przeżyłem.
Nawet tutaj, za pośrednictwem telewizji, wyglądało to…
To było niesamowite.
Wyglądało inaczej niż cztery czy osiem lat wcześniej.
Serio, to było jak „Władca Pierścieni”. Wiesz, jak gdy we „Władcy Pierścieni” zły bohater zostaje zniszczony i nagle chmury się rozpływają i wychodzi słońce. I wszystko zaczyna znów rosnąć. Gdy obudziłem się następnego dnia, byłem wtedy w Stanach, było słonecznie i drzewa były jaśniejsze. Pomyślałem sobie, że to dziwne. I jeszcze jedna rzecz… spałem naprawdę dobrze. Wiesz, nie spodziewałem się, że to się wydarzy, nie myślałem, że to mnie dotknie w sposób fizyczny, ale nie spałem tak dobrze od ośmiu lat.
Czyli jak, Stany sięgnęły dna i teraz czeka je już teraz tylko jedna droga – w górę?
Zobaczymy. Uwielbiam Obamę, ale on nie ubiegałby się o prezydenturę Stanów Zjednoczonych, gdyby nie był zainteresowany potęgą tego kraju. Trzeba o tym pamiętać. A ta potęga jest na swój sposób ciągle imperialna. Obama tego nie zmieni. To kapitalista z krwi i kości, podoba mu się status quo. Więc wiele rzeczy, które chciałbym, żeby się wydarzyły, nie nastąpi. Ameryka nie dostanie wspaniałego planu opieki zdrowotnej, nie ma szans, firmy ubezpieczeniowe są zbyt silne, wpływowe. Sprawy nie pójdą zbytnio na lewo, bo ten kraj nie jest zbyt lewicowy, on jest prawicowy. Ale miło jest mieć kogoś inteligentnego na czele państwa. Kogoś kto przynajmniej zna pieprzone podstawy geografii.
Widzę, że pani gubernator Alaski nie zrobiła na Tobie wrażenia.
O Boże. Palin jest szalona! I wierzy w Armagedon. Serio, jak można mieć jako prezydenta kogoś, kto w pewnym momencie myśli „pieprzyć to. I tak wszyscy zginiemy”. To tak samo, jakby mieć za prezydenta mudżahedina. Tyle, że widać jej cycki, co jest całkiem miłe. To jedyna różnica. [śmiech]
Kiedyś pomyślałem, że może McCain popełnił błąd w związku z nią, ponieważ wielu umiarkowanych wyborców obawiało się tego, co się może wydarzyć jeśli McCain nie dożyje końca kadencji. I być może w ten sposób pomógł trochę Obamie.
To było zwariowane. Na początku wydawało się, że to może być genialny ruch, ponieważ Sarah Palin jest wymarzoną kandydatką dla Amerykanów. Amerykanie kochają ludzi, którzy nie wywołują lęku.
Którzy wyglądają jak ich sąsiad.
Dokładnie. Którzy sprawiają wrażenie, że ty też możesz być tą osobą. Tak jak Britney Spears. Nie jest zbyt bystra, nie jest zbyt ładna.
Zupełnie zwyczajna.
Właśnie. I taka jest Sarah Palin, to jest jej naprawdę mocna strona. Ale niestety jest cholernie leniwa. Bo jest najwyraźniej bystra, ale jest leniwa. Nie chciało jej się nawet przygotować do tych kilku wywiadów. I nie włożyła tyle pracy ile trzeba, by działać w polityce. Jest kurewsko leniwa. I to ostatecznie zabolało.
Miejmy nadzieję, że teraz nie wyślą jej na czteroletni obóz dokształcający.
Prawdopodobnie tak zrobią. Jeśli są bystrzy. A republikanie są bystrzy. Mając kogoś takiego w obozie, powinni zamknąć ją na jakiś czas, nie pozwolić jej udzielać wywiadów, wysłać ją do szkoły i kazać się przez cztery lata uczyć. Uczyć i jeszcze raz uczyć i nie otwierać ust dopóki nie będzie gotowa. Ale nie wydaje mi się , by to nastąpiło, bo republikanie upadli jak zły reżim, klasyka gatunku. Wiesz, dzień po wyborach wytykali się palcami opowiadając o sobie nawzajem okropne rzeczy. Zupełnie jak skorumpowana, zgniła maszyna.
Cóż, pożyjemy zobaczymy. Dzięki za rozmowę.
[Piotr Lewandowski]