Ta 21 minutowa płytka to pierwsza propozycja niezależnej wytwórni powołanej i dowodzonej przez wokalistę Mashroom Head. Trzeba przyznać, że na rynku wydawniczym zadebiutował z impetem. Najnowszy Meshuggah to dla fanów inteligentenego hałasu bardzo smakowity kąsek zarówno pod względem muzycznym jak i kolekcjonerskim. Jest to najciekawsza płyta szwedów od czasu wydania "Destroy Erase Improve". Za stołem mikserskim zasiadł gitarzysta i główny kompozytor kapeli Fredrik Thonderdal. Płyta momentami przypomina jego solowy projekt: "Sol Niger Within"; chodzi o dramaturgię, budowanie specyficznego klimatu. Podobnie jak na wspomnianym wydawnictwie, "I" to również jedna kompozycja. Przyznam, że nie obraziłbym się gdyby w jeszcze większym stopniu nawiązywała do "Fredrikowskich Defektów", dla mnie najlepszej płyty z jego udziałem.
Muza jest jak zawsze w przypadku Meshuggah skondensowana i matematyczna. Wokal wydziera się rytmicznie swoją charakterystyczną, brudna barwą (momentami pojawiają się też inne pomysły na głos), perkusistę podejrzewam o to, że wstawił sobie trzecią nogę, gra tak precyzyjnie i tak skomplikowane partie. Smaku całości dodają genialne gitarowe odjazdy Fredrika. Całość brzmi wyśmienicie.
Messugah zrobili mi wielki apetyt na pełnometrażowy album. Mam nadzieję, że wreszcie trochę zaeksperymentują i przestaną do znudzenia trzymać się trochę już wyeksploatowanej na poprzednich krążkach formy. Po tym co tu usłyszałem, spodziewam się miazgi.
[Tomo Żyżyk]