polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Meshuggah The Violent Sleep Of Reason

Meshuggah
The Violent Sleep Of Reason

Tak bogatej i ekscytującej jesieni nie było dawno. W ciągu zaledwie trzech tygodni ukazały się trzy długo wyczekiwane płyty, trzech zespołów, których status, przede wszystkim przez pryzmat nadzwyczajnych występów na żywo, określa słowo legenda. Obok Neurosis oraz The Dillinger Escape Plan, na 7 października 2016 roku zaplanowano premierę nowego albumu Meshuggah.

Giganci technicznego metalu prezentację The Violent Sleep of Reason rozpoczęli od opublikowania miażdżącego singla pt. „Nostrum”. Jego monstrualność potwierdziła, że w przypadku Szwedów istnieje kolejny poziom mistrzostwa, co po wydaniu poprzednika z 2012 roku, wcale nie było takie oczywiste. Brutalniejszy od wszystkich dotychczasowych dokonań kwintetu utwór łączy spotęgowane pierwiastki: surowość Catch Thirtythree, uderzenie Destroy Erase Improve oraz intensywność Koloss. Atomowy walec powoduje serię ogromnych wybuchów, których siłę, ze względu na brak jakichkolwiek porównań nie tylko w metalowym gatunku, ale muzyce w ogóle, można zestawić jedynie do ciągłych erupcji zachodzących na największej z gwiazd, czyli słońcu. Zespół poszedł za ciosem i jeszcze przed premierą albumu światło dzienne ujrzał niesamowity „Born In Dissonance”. „Baptized in the river you call time, We know that we are sacred, In human tongue we're apocalypse” - od czasów magicznego Chaosphere Haake i spółka nie demonstrowali tak klarownej i czystej w formie energii jak tutaj. Miazga! Kiedy w końcu do odsłuchu trafia cały krążek i już na jego otwarciu rozbrzmiewa jeden z najlepszych w dyskografii „Clockworks”, ostatecznie zaczyna brakować skali dla kogoś, kto i tak już wcześniej grał tylko w swojej własnej lidze. 

Niestety. Gdy niemal pewnym wydaje się, że Meshuggah i tym razem jest w stanie wykreować grawitację i pole magnetyczne niezbędne do utrzymania masy o wadze i potędze największej z gwiazd, następuje nagła i niespodziewana zapaść. Po znakomitym wstępie, za sprawą wspomnianych „Clockworks” oraz „Born In Dissonance”, a także ciekawie skonstruowanym, chaotycznym i dość drastycznym „MonstroCity”, longplay nieoczekiwanie zapada się w pozycje pozbawione przestrzeni, dysonansów, psychodelii, a nade wszystko klimatu. Dominuje nadmiernie precyzyjna, skomasowana, jednostajna, zbyt mocno skoncentrowana na walorach technicznych oraz na wirtuozerii, kakofonia. Nieprawdopodobnie toporny „By The Ton”. Niedopracowany, ospały, bardzo flegmatyczny „Ivory Tower”. Zawierające cechy djentowej czkawki, najgorsze z dotychczasowych zamknięcie (bezbarwny „Our Rage Won't Die” oraz przekombinowany „Into Decay”) wywołują ostatecznie zmieszanie oraz duże poczucie niedosytu. Jasne, po drodze jest jeszcze niezły, łamiący się, tytułowy „Violent Sleep Of Reason” oraz przygotowujący do nadejścia fenomenalnego „Nostrum”, rozkwitający w swojej sile „Stifled”. Brakuje jednak spójności, konsekwencji, „matematycznego blasku” i mocy, którymi zespół zawsze w najmniej spodziewanych momentach zaskakiwał. Nowy album w swojej budowie przywołuje na myśl bałagan i chaos wątków znanych z Nothing. Tam też był potężny początek („Stengah”, „Rational Gaze”, „Perpetual Black Second”), genialny szczyt przy numerze siedem/ osiem („Straws Pulled at Random”), a reszta stanowiła średniej maści, ale jednak lepiej dopracowane niż tutaj, tło.

Najnowsze, wyjątkowo nierówne dzieło Skandynawów zawiera więc utwory pretendujące do miana najlepszych, jak i pozycje będące najsłabszymi w całej dyskografii. Szkoda, że nie udało się podtrzymać intensywności kapitalnego otwarcia i że płyta z każdą kolejną sekundą tak rażąco traci moc. The Violent Sleep of Reason mógł być zwiastunem zupełnie nowej jakości, a okazał się tylko solidnym klasykiem gatunku.

[Dariusz Rybus]