Padam na kolana przed scenicznym walcem Szwedów, ale z płyt ich muzyczna strawa jest dla mnie ciągle przygodą bez konkretnego zakończenia. „Koloss” to kolejny album, który umacnia i ugruntowuje pozycję zespołu, ale wciąż nie przynosi tego „czegoś”. Mimo słyszalnego zwrotu w stronę wolniejszych partii i pewnej masywności przekazu, nadal pozostaje ten niedosyt, że mogło być choć odrobinę ciekawiej. Nie ulega wątpliwości, że kwintet specjalistów od mechanicznej i ekstremalnej formy proponuje album najwyższej jakości. Od lat grają w swojej lidze, ale czasem i od najlepszych oczekuje się nutki zaskoczenia. „Koloss” to ekstraklasa, choć od mistrzów wymaga się zawsze trochę więcej. Dwie dekady temu, po pierwszej płycie, byli niezrozumiałymi, kipiącymi od srogich riffów, autsajderami. Potem środowisko muzyków i dziennikarzy wyniosło ich twórczość do miana ultrazaawansowanej techniki. Wreszcie gdzieś tak od „Nothing” słuchacze zaczęli wciągać Meshuggah z większą świadomością. „Koloss” jest takim bezpiecznym, pełnym znanych i lubianych patentów, kolejnym strzałem zespołu. Muzycy jeszcze celują w światło bramki, choć do słupka już blisko. Gitarowe partie, monstrualnie budowane na perkusyjnym kręgosłupie Tomasa Haake, są punktem wyjścia do kreowania ekstremalnej formy. To od lat doskonale znany i sprawdzony schemat. Fakt, na „Koloss” więcej jest chwil oddechu, a utwory stają się przez to mniej przytłaczające. To dobry prognostyk i znak, że ten zespół jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
[Marc!n Ratyński]