Pierwszy występ w ramach europejskiego tournée po wydaniu The Violent Sleep of Reason potwierdził, iż w przypadku Meshuggah istnieje kolejny koncertowy next level. Zaczęli od paraliżujących nowości. „Clockworks” w wersji live jest jeszcze bardziej zawiły i potężniejszy niż na płycie. „Born in Dissonance” w swojej klarowności, żywotności oraz niezwykłej energii poraża. Te dwa utwory plus trzeci, totalnie niespodziewany, bo niegrany na Starym Kontynencie od ponad pięciu lat, nadludzko obłąkany „Sane” spowodowały szybki i bezpardonowy nokaut. Nokaut spod znaku hardcore jakiego publika na wcześniejszych trasach Skandynawów nie zaliczała. Całe szczęście Haake i spółka dali odpocząć przy „Perpetual Black Second”, no i wgniatającym w ziemię „Stengah”.
Druga odsłona prawie półtoragodzinnego występu również rozpoczęła się miażdżąco. Trudno dzisiaj wyobrazić sobie koncert Szwedów bez zawrotnego „The Hurt that Finds You First”. Kidman wciąż pozostaje w świetnej, wręcz niewiarygodnej dyspozycji wokalnej. Nieprzytomnie powolna „Lethargica”, mocarne „Do Not Look Down”, no i zwłaszcza najmasywniejszy z całości, najnowszy „Nostrum” to już pierwszoplanowa rola Tomasa Haake oraz miejsce na pojedyncze popisy każdego z trójki Thordendal, Hagström, Lövgren. Duża szkoda, że perkusja stała w głębi sceny w odległości aż około pięciu metrów od barierek. Zanurzonego we mgle laserów Haake nie można było w żaden sposób obserwować.
O tym, że wydany równo siedem tygodni temu najnowszy album kwintetu ma jednak kilka poważniejszych potknięć przekonał umierający z każdą kolejną sekundą tytułowy „Violent Sleep of Reason”. Po nim oraz nieco dusznym „Dancers to a Discordant System” na nogi postawił dopiero jeden z highlightów tego wieczoru, niesamowicie intensywny (jak zwykle) „Bleed”.
Po krótkiej przerwie, w dogrywce nadzwyczaj monstrualnie zabrzmiał „Demiurge”, a całość słowami „Evolution in reverse, now it's time for me (...) an Eternity defeated by the new machine” idealnie zamknął nieokiełznany „Future Breed Machine”. Setlista wprost wymarzona – no może przydałby się jeszcze „Rational Gaze”.
Kolejne, kolosalne, ale za sprawą nowości oraz świateł, o wiele wyrazistsze niż kiedykolwiek wcześniej, doświadczenie Meshuggah delikatnie mąciły jedynie miejscówka oraz support. Astra Kulturhaus to bez dwóch zdań najmniej imponująca z undergroundowych hal w Berlinie. Skłotowy charakter, obskurna atmosfera, niezbyt miły zapach oraz wystrój wnętrza, no i problemy z klimatyzacją nie szły w parze ze świetnym nagłośnieniem. A support w postaci „heavymetalowego” High on Fire był najgorszym wyborem z możliwych i to nie tylko ze względów merytorycznych jakie prezentuje trio. Producenci powinni przewidzieć, że popularni za naszą zachodnią granicą Amerykanie zwiększą frekwencję wypełnionej do granic, wręcz pękającej w szwach sali-piwnicy (koncert był wyprzedany, co w tym przypadku oznacza pojemność na poziomie 1500-1800 osób). Komfortowa ColumbiaHalle pasowałaby tutaj po stokroć lepiej aniżeli codzienne miejsce spotkań przedstawicieli ruchu DIY, ale nie ma co narzekać. Pewnie na drugiej europejskiej trasie zespół tradycyjnie zawita do Polski i znowu otoczka występu genialnych Szwedów będzie bez większego znaczenia.
[tekst: Dariusz Rybus]
[zdjęcia: Dariusz Rybus]