polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Nomeansno Be Strong, Be Wrong

Nomeansno
Be Strong, Be Wrong

NoMeansNo istnieje już dwadzieścia pięć lat, w czasie których zespół zdążył być duetem, triem, kwartetem, wydał kilkanaście płyt, zjechał naszą planetę wzdłuż i wszerz, dokonał rewolucji w pojmowaniu muzyki u niejednego młodzieńca (do których sam się zaliczam) i zdecydowanie zasłużył sobie na miano jednej z najważniejszych kapel w historii szeroko rozumianej muzyki punkowej, niezależnej. Uff, mocny początek. Z tym, że bez dwóch zdań, punka w ich twórczości jest równie dużo i zarazem mało jak jazzu, hard-core'a, funku, odwołań do nie poddającej się klasyfikacji awangardy. Jeżeli któreś z powyższych określeń pasuje do muzyki NoMeansNo, to ewentualnie do pojedynczych utworów, wręcz do ich części. Gdy próbujemy ogarnąć całość, okazuje się, że mamy do czynienia z czymś unikalnym, z zespołem, który sam stanowi własny gatunek punka. Ich punk-rock jest zainfekowany epicką pompatycznością, jazz anarcholską energią, co sprawia, że w swoich niebywale zawiłych rytmicznie kompozycjach balansują na granicy pomiędzy geniuszem a próżnością.

Jak by to było mało, przez cały czas trwania swojej kariery pozostali kompletnie niezależni, czasami świadomie rezygnując z pojawiających się możliwości odniesienia medialnego sukcesu. Jak gdyby wycofywali się, obawiając, że zatracą świeże podejście do muzyki, że oddalą się od swoich korzeni i tego, co sprawiło, że zaczęli się parać graniem. Basista Rob Wright wyznał przy okazji ostatniego jubileuszu, podsumowując dwudziestolecie istnienia zespołu: "Zawsze chciałem, żebyśmy byli zespołem, który nigdy nie stał się sławny, ale który zawsze był sobą; który nigdy nie pasuje do żadnej szufladki, ciągle się czymś odróżnia; i który tworzy muzykę, taką jaką powinna ona być - wzbudzającą i przekazującą emocje". Cóż, piękne słowa. Niby niejedna kapela tak szumnie się zapowiada, ale w tym przypadku słowa te pasują jak ulał.

Pod matczyną opieką

Skoro minęło już dwadzieścia pięć lat od momentu zawiązania zespołu, warto wiedzieć, jak niewiele brakowało do tego by nigdy on nie powstał. Bohaterowie naszej opowieści, bracia Wrong, żyli sobie spokojnie w kanadyjskim Vancouver i nie zamierzali brać się za żadne wynalazki, mimo, że nazwisko mogłoby zobowiązywać na przykład do odkrycia anty-samolotu, albo czegoś w tym stylu. Jak sami twierdzą, bodźcem do rozpoczęcia grania było pojawienie się na rynku urządzenia o nazwie Portastudio, czyli czterośladowego magnetofonu pozwalającego wszelakiej maści punkowcom na rejestrowanie swoich wyczynów. Rob twierdzi, że jego egzemplarz działa do dziś. W każdym razie, najważniejsze jest to, że mając już ponad dwadzieścia lat na karku, Rob i jego młodszy brat John rozpoczęli próby w piwnicy domu swoich rodziców. Nie ma co, historia, która mogłaby się przydarzyć nastolatkom. Żeby dodać uroku całej historii, zauważmy, że nazwa zespołu wywodzi się z kampanii społecznej przeciwko gwałtom i przemocy wobec kobiet. Przez następne kilka lat nasi bohaterowie okupowali wspomnianą piwnicę, uporczywie starając się odnaleźć intrygujące możliwości grania jedynie w składzie bas i perkusja. Występując na żywo wywoływali konsternację, mało kto spodziewał się jedynie sekcji rytmicznej i wokalu. Ich skromne instrumentarium sprawiło, że ewoluowali w innym kierunku niż zespoły punkowe, opierające się wtedy głównie na gitarach. Później, gdy już dołączył do nich gitarzysta, początkowe poszukiwania znalazły wyraz w charakterystycznym, odwróconym do góry nogami sposobie gry, z dominującą rolą gitary basowej i rozbudowaną rytmiką.

Po opublikowaniu kilku singli przyszedł czas na długogrający debiut w roku 1984. Płyta nosi tytuł "Mama", widać więc, że cierpliwość państwa Wrong musiała być olbrzymia. Pojawiają się na niej oznaki późniejszego sukcesu, niemniej jednak jest to zapis geniuszu w fazie embrionalnej. Kilka kawałków ma ciekawe teksty, dość traumatyczne, ale siermiężne brzmienie dobitnie świadczy, że zespół dopiero zaczyna swoją przygodę. Kilka miesięcy później na horyzoncie pojawił się gitarzysta - był nim Andy Kerr, wcześniej współpracujący z Johnem w formacji Infamous Scientists. Nie miał on zbyt dużej swobody, ponieważ musiał wpasować się w estetykę i brzmienie wypracowane przez braci, ale podszedł do tej kwestii bardzo umiejętnie. Szczególnie pozytywnie wpłynęło to na sceniczne brzmienie kapeli. Rob wyraził właściwie wszystko na ten temat: "Andy miał dużo lepsze wyczucie do występowania na żywo. Zawsze byliśmy zespołem studyjnym i jego przybycie dodało nam trochę luzu. Sporo napięcia obecnego w naszej wczesnej muzyce brało się z naszego zdyscyplinowania i ustrukturalizowania. Myślę, że wywarliśmy na siebie wzajemny wpływ, co skończyło się tak, że Andy stał się doskonałym gitarzystą, a my nabraliśmy swobody i śmiałości podczas koncertów".

Droga ku punkowej legendzie

Chwilę po zaanektowaniu Kerra NoMeansNo wyruszyło na pierwsze zagraniczne wojaże odwiedzając południowych sąsiadów. Po powrocie nagrali epkę "You Kill Me", chwilę po niej kolejną "Sex Mad", które ukazały się na wspólnym albumie wydanym przez Alternative Tentacles, wytwórnię Jello Biafry. Właściwie od niego zaczyna się NoMeansNo jakie znamy. Od pierwszego utworu słychać, co będzie znakiem rozpoznawczym zespołu przez następnych kilka lat - zakręcona rytmika, bas na pierwszym planie i gitarowe riffy, które zaskakują słuchacza zmierzając w całkowicie przeciwnym kierunku niż on oczekuje. Pojawiły się pierwsze długaśne, epickie kompozycje, trafiające w głąb serca, porywające wciągającym rytmem i tekstami, w których sporo nawiązań psychologicznych, ale też i humoru. Dość specyficznego powiedzmy. Zawsze uważałem NoMeansNo za Mothy Pythona muzyki. Był wtedy rok osiemdziesiąty siódmy, zbliżały się wielkimi krokami czasy największej popularności, które nastąpiły po wydaniu płyty "The Day Everything Became Isolated and Destroyed" (znowu dwie epki na jednym dysku). Dysonanse, rytmiczne ekwilibrystyki i zawiłe podróże składające się na długie kompozycje stanowią o uroku i trudności tej płyty. Wyklarował się styl, od tego czasu można albo obok tej muzyki przechodzić obojętnie, nie do końca ją rozumiejąc (nie ma to pejoratywnego wydźwięku, po prostu może ona nie wchodzić), albo wnika się w nią całkowicie, słucha z otwartymi ustami i duszą, dając się porwać płynącym historiom. Kropkę nad "i" postawiło kolejne wydawnictwo, czyli "Wrong". Szok po ukazaniu się tej płyty był taki, że do dziś, kiedy zaczynam z kimś rozmawiać o NoMeansNo, muszę przebić się przez ścianę zachwytów nad "Wrong" i stwierdzenia, że to ich najlepszy album. Najbardziej przebojowy, to na pewno. Praktycznie każdy kawałek to potencjalny rarytas, eksperymentowanie i stawianie sobie wyzwań doprowadzono tak daleko, że właściwie stały się one normą. Jest to z pewnością jedno z najagresywniejszych dokonań zespołu i to w znacznej części tłumaczy sukces albumu. I nie dziwi mnie on wcale. Jest na tej płycie potężna dawka energii, świeżości, ale też humoru - przykładowo "Two Lips, Two Lungs & One Tongue" i przede wszystkim inteligencji. Wtedy okazało się, że słuchają ich i zarówno punkowcy, metalowcy, jak i fani awangardowego jazzu i muzyki progresywnej, wpadający w ekstazę słysząc piosenki grane na takt 9/8. A w Polsce muzycy nawet takich potęg jak Acid Drinkers i Hey zaczęli paradować w koszulkach z logo kapeli.

Po triumfalnym zjeżdżeniu Ameryki i Europy w roku dziewięćdziesiątym pierwszym - co znalazło wyraz na przykład w wydanej przez świętej pamięci QQRYQ kasecie z warszawskim koncertem oraz zarejestrowanym w Holandii, fantastycznym "Live & Cuddly"- wydawało się, że pozostaje tylko iść dalej w tym kierunku, a sukces gwarantowany. Dlatego następne wydawnictwo, "0+2=1" zaskoczyło fanów nie tylko tytułem. Zaczyna się ono od ewidentnego żartu, później jest bardziej zróżnicowane niż "Wrong". Część kompozycji wydaje mi się być swego rodzaju próbami nowej stylistyki, przez co nie wpadają one w ucho tak łatwo. Za to już po dwóch przesłuchaniach ma się mózg zainfekowany nieprawdopodobnym "Everyday I Start to Ooze", w którym motoryczny bas Roba łączy się z przejściówką w stylu angielskiego disko. Jak zwykle, parę utworów przynosi istny walec w wykonaniu sekcji rytmicznej. Jest to ostatni album z udziałem Andy'ego, który chwilę później przeprowadził się do Amsterdamu. Nikt do końca nie zna powodów - podobno się zakochał w mieszkającej tam dziewczynie, ale istniało podejrzenie, że chodziło mu jedynie o legalną trawę. Ktoś kiedyś próbował wyciągnąć od Roba, co myśli on na temat tego wydarzenia, ale dialog ograniczył się do następującej wymiany zdań: "Co myślisz o Andym? - Jest obszczymurkiem. - To dziwne, na scenie wygląda całkiem schludnie. - Wierz mi, to obszczymurek". To oddaje skrzywione poczucie humoru muzyków NoMeansNo, właściwie do większości wywiadów należy podchodzić z rezerwą. Jakie by nie były powody, grunt, że Kerr zespół opuścił i założył własną grupę Hissanol. Ich płyta jest nawet w porządku, ale zbyt często brzmi jak odrzuty z sesji NoMeansNo.

Zanim jednak Andy Kerr zdezerterował, bracia Wrong zdecydowali się na mały eksperyment i nagrali z Jello Biafrą album o cudacznym tytule "The Sky Is Falling and I Want My Mommy". Gdy się go słucha, to rzeczywiście firmament wali się na głowę. Okazał się on niesamowitym wręcz sukcesem, ponieważ płyta przynosząca więcej bezpośredniego punka niż albumy NoMeansNo, łączy w sobie talent i energię obu współpracujących stron. Momentami brzmi to szaleńczo, być może dlatego, że Rob i Andy wymieniali się instrumentami. Jest na niej olbrzymia żywotność i emanujący wisielczym humorem głos Jello. Wśród kompozycji znalazła się ostra wersja kawałka formacji Hanson Brothers, która zasługuje na to, by o niej napisać. Oddaje ona ducha twórczości braci Wrong, ponieważ jest to parodiująca Ramonesów kapela, w której John pełni rolę wokalisty, na perkusji gra niejaki Greg Kempster, a gitarzystą jest Tom Holliston. Zasili on jakiś czas później szeregi NoMeansNo. Hansoni nie mają chyba ani jednego utworu dłuższego niż trzy minuty, śpiewają przede wszystkim o hokeju, piwie i miłości. Głupie to jest jak but, na scenie szaleją w strojach hokeistów, rozwieszają plakaty Joey'a Ramone i bawią się jak totalne dzieciaki. Gdy byłem na ich koncercie dwa lata temu, pomimo głupoty tej muzyki bawiłem się świetnie, jak na punkowym kabarecie. Ale to właściwie jest dygresja, ponieważ zespół ten stanowi mały odskok od głównej działalności muzyków i zdecydowanie nie zapewni im miejsca w historii muzyki.

Na pohybel oczekiwaniom

Zamiast zająć się poszukiwaniem gitarzysty, braciszkowie powrócili do korzeni i nagrali album jako duet. Rob nagrał trochę gitar, ale stanowią one tło do motorycznych i wciągających kompozycji składających się na "Why Do They Call Me Mr. Happy?" Płyta ta jest nieco niedoceniana, ale to stało się chyba udziałem wszystkich wydawnictw po "Wrong". Może zbyt niejednoznaczne one są. W każdym razie, przy "Why ..." wpadam prawie w trans i ekstazę. Zabójczo wciągająca jest desperacja na przykład "The River" i "Kill Everyone Know", poza tym parę kawałków zupełnie inaczej się odbiera niż typowe numery NoMeansNo, chociażby fantastyczne "Machine". Albo taki "Slowly Melting", a którym mamy i ostrą jazdę, i jazzowe frazy i gitarowe wędrówki przypominające Sonic Youth. Jest chyba tak, że ten album najwyżej cenią naprawdę zaangażowani fani, słucham go nieporównywalnie częściej niż na przykład "Wrong". Bo on jest dziwny. Jak na kultową już grupę przystało, muzycy wydali składankę ze starymi niepublikowanymi kompozycjami, po czym wyruszyli w ogólnoświatową trasę z muzykami Hansonów, grając na dwie perkusje. Jej zwieńczeniem była wizyta w Roskilde, gdzie - jak mówi Rob: "odwołano koncert Sepultury i musieliśmy kończyć wieczór, grając po Peterze Gabrielu dla 60 tysięcy pijanych Duńczyków".

Po nagraniu płyty jako duet, przyszedł czas na nagły zwrot i grę jako kwartet. Tak powstało "Tho Worldhood of the World (as such)". O ile wcześniejsza płyta złożona jest z długich, zapętlonych epickich opowieści, o tyle ta uderza punkową energią i radością. Chwilami wybijają się na pierwszy plan funkowe motywy. Teksty na tej płycie są chyba bardziej bezpośrednie niż zazwyczaj, można je łatwo odnieść do danego tematu. Zazwyczaj zawartość poetycka jest bowiem nieco tajemnicza, nawet nurzająca się w absurdzie, przy czym muzycy nie stronią od poruszania tematów trudnych, wręcz egzystencjalnych i moralnych. W żadnym wypadku nie można ich postawić w jednym szeregu z punkowymi kapelami wyjącymi o otaczającej ich beznadziei, albo też proponującymi nie pozostawiające wątpliwości na naprawę świata. Bracia Wrong nie raz powtarzali: "lubimy sztukę, która stawia pytania, mnoży wątpliwości, nie daje ci natomiast gotowych odpowiedzi. Chcielibyśmy też skłaniać do refleksji, inspirować, w żadnym wypadku natomiast pokazywać jedynie słuszną drogę".

Jesteśmy już w połowie lat dziewięćdziesiątych, po tradycyjnym cyklu koncertowym przychodzi czas na dwa wydawnictwa w roku dziewięćdziesiątym ósmym. Jedno z nich to króciutka, ale za to treściwa epka zawierająca między innymi kower Residents. Drugie to album "The Dance of the Headless Bourgeoisie". Powalający, inteligentny, przemyślany i bardzo żywiołowy. W momencie, gdy zaczyna się pierwszy utwór, z głośników uderza czysty geniusz i trwa to przez godzinę. Basowe pętle, zawiłe struktury, galopująca rytmika, gitarowe smaczki, wszystko to jest na najwyższym poziomie, dowodzi tego, że zespół ma dokładnie wypracowaną koncepcję swojej muzyki i nie przystaje od żadnych klasyfikacji. Fantastyczne są teksty, wciągające i zróżnicowane: od monologów porywaczy i gwałciciela, przez mroczne relacje z nocnej eskapady przez miasto, po psychoanalityczne metafory. Za tę płytę mogę się dać pociąć. Jeżeli nie znacie NoMeansNo, to polecam ją na początek.

Im dalej, tym ambitniej

Nasi Kanadyjczycy odwiedzali Polskę niejednokrotnie, ale wizyta w roku dziewięćdziesiątym dziewiątym zapadła im na pewno najmocniej w pamięci. W Poznaniu ukradziono furgonetkę ze sprzętem, za którą następnie zażądano okupu. Gdy Rob pojechał go złożyć, złodzieje się nie stawili, więc zwrócono się o pomoc do policji. A ta zamknęła muzyków za pertraktowanie z przestępcami. Odwołano jeden występ, ale na szczęście samochód się odnalazł. Ale ta przygoda nie powstrzymała zespołu przed powrotem do naszego kraju. Ostatnia wizyta miała miejsce w roku 2000, po premierze albumu "One", przynoszącego kolejną woltę. Utwory są długie, epickie, spokojne, wręcz melancholijne. Linie basu wiją się i plączą, budując wciągającą, transową bazę, do której dołączają frazy gitar. Wokal jest mroczny, pełen intrygującej rezygnacji. Kompozycje są dość trudne, chyba mało przebojowe, po ich wysłuchaniu pozostaje w głowie ferment, poczucie nieokreślenia, niepewności. Mało tutaj czadu, ale jeżeli już się pojawia, to przynosi to co w NoMeansNo najlepsze - kumulowanie długich narracji, wybuchających słuchaczowi prosto w twarz wtedy, gdy wszystko jest już przygotowane do ataku. Jedynym wyjątkiem jest kower Ramones wieńczący płytę, pozostający w kontraście szczególnie do poprzedzającego go utworu Milesa Davisa "Bitch's Brew". Wspaniała płyta, raczej na mroczne wieczory.

Właśnie w roku 2001 udało mi się zobaczyć ich na żywo, było to we Wrocławiu i do dziś mam to wydarzenie wyryte głęboko w świadomości. Mając taki ogrom materiału do wyboru, ich koncerty nie mają charakteru odgrywania stałego setu, są autentyczne i porywające. Techniczna perfekcja spotyka punkową energię, przez co można i kontemplować muzykę, i szaleńczo ją przeżywać. Wspaniałe jest patrzeć na prawie pięćdziesięcioletnich facetów, już łysiejących i z brzuszkami, bawiącymi się na scenie, jakby to był dopiero początek ich kariery. Sprawdziły się słowa Roba, od których zacząłem ten artykuł. Pozostali wierni swoim ideałom, nie zrobili zawrotnej kariery, ale właśnie ciągle burząc schematy dokonali rewolucji w postrzeganiu muzyki u niejednego słuchacza. Za to należy im się pełen szacunek. I właśnie dlatego objęliśmy patronat nad ich trasą po Polsce. Mając na celu ukazywanie wam muzyki wartościowej, inteligentnej i trudnej w odbiorze, koniecznie trzeba zwrócić uwagę na NoMeansNo. Mimo że nie ukazała się ostatnio żadna nowa płyta, lecz jedynie przekrojowa składanka, można być pewnym, że zaprezentują potężną dawkę porywającej i bystrej muzyki, z której bije talent i swoboda. Przekonajcie się sami w Krakowie lub w Poznaniu w trzeciej dekadzie czerwca.

[Piotr Lewandowski]