Choć braciom Wright stuknęła już pięćdziesiątka, scena punkowo-niezależna byłaby bez ich niezrównanej wizji i wariactwa znacznie uboższa i smutniejsza. Choć termin jazz-core pamiętają już chyba tylko najbardziej wytrwali fani nurtu, to jednak wybuchowa mieszanka punka, jazzu, hard-core'a i funku w wydaniu NoMeansNo wytrzymała próbę czasu. Pod koniec kwietnia gościliśmy ich po raz kolejny w Polsce, tym razem na czterech koncertach. Wstyd nie znać, wstyd było przegapić ten ciągle fantastyczny zespół. Gdy już opadł kurz po szaleństwie na warszawskim koncercie, zasiedliśmy na chwilę z basistą i wokalistą NMN Robem Wright. Efekty poniżej.
Dobrych kilka lat minęło od czasu Waszej ostatniej "normalnej" płyty, gdyż składanka "The People's Choice" była raczej pretekstem do pogrania starych klasyków, których Wasi słuchacze z mojego pokolenia nie spodziewali się już usłyszeć na żywo. Niektórzy stracili już nadzieję na Wasz nowy album, jednak ukazał się on kilka miesięcy temu i jest świetny. Jak, po tak długiej przerwie, znaleźliście w sobie motywację i siłę do pracy w studio?
Ostateczny kształt nowej płyty jest w pewnym sensie zgromadzeniem naszych kilkuletnich starań, tzn. znajdują się na niej utwory nagrywane w kilku turach. Nic w stylu "gotowi, do biegu". Przeciwnie, teksty kilku kawałków zostały napisane dopiero w studio, co nam się praktycznie nie zdarzało wcześniej. A ostatni, ukryty numer, został wręcz wyimprowizowany w studio.
Faktycznie brzmi on raczej jak kabaretowa piosenka Show Business Giants.
Coś w tym stylu. "All Roads Lead to Ausfahrt" jest moim zdaniem albumem bardziej rozluźnionym, odświeżającym niż wcześniejszy. Po "One" dość długo nie nagrywaliśmy i dlatego zdecydowaliśmy się na następny album wrzucić to, co przychodzi nam do głowy, bez zbędnego zastanawiania się. Wyszło całkiem zgrabnie.
Dokładnie. Każdy fan NoMeansNo odnajdzie na niej najważniejsze elementy waszej muzyki.
Wydaje się, że ludziom się podoba, odbiór płyty naprawdę jest dobry.
Tytuł i zdjęcia na okładce albumu natomiast wyraźnie kojarzą się z trasami koncertowymi. Czy to taki zapis wrażeń z bycia tak wiele lat w muzycznym obiegu?
Zdecydowanie. Wykorzystaliśmy już potencjał naszej muzyki do tego, żeby istotnie nasycać ją wyraźnym przekazem, konkretną treścią. Obecnie jest ona bardziej soundtrack'iem do tego, co robimy. Odzwierciedla to, co nam się przytrafia, także w czasie podróży vanem. Spędziliśmy naprawdę wiele lat w trasach, tak że praktycznie stało się to dla nas drugim stylem życia. Co oczywiście przekłada się na muzykę. Odnośnie samej okładki, to obecnie gdy musimy zrobić zdjęcia promocyjne, zbieramy przyjaciół i robimy im zdjęcia, zamiast tego, że ktoś robi zdjęcia nam [śmiech].
W porównaniu do poprzedniej płyty, oprócz diametralnie innego nastroju, uderza też, że o ile tam na pierwszym planie była gitara/bas oraz wokal, to na "All Roads Lead to Ausfahrt" wyróżniają się bębny. W niektórych utworach ten właśnie instrument najbardziej szaleje.
Cóż, pewnie wynika to z tego, że większość muzyki napisał John i nic dziwnego, że perkusja jest na pierwszym planie. Osobiście przez ostatnie lata zmieniłem się pod kątem tego, co chcę słyszeć w muzyce. Coraz wyżej cenię uderzenie wymierzane przez bębny. Uwypuklenie perkusji wpuściło w naszą muzykę więcej powietrza, nadało jej życia. Gęste gitary sprawiają, że utwory stają się duszne i ciężkie. Piosenki na nowej płycie przeważnie nie mają takiego nastroju, więc naturalnie lepiej pasuje im zadziorność perkusji. Podoba mi się ten prawie popowy miks wokali i rytmu.
Powiedziałeś kiedyś, że dla NoMeansNo ważniejsze jest stawianie pytań, niż udzielanie odpowiedzi i wskazówek. Na punkowej scenie wyróżnialiście się, nadal pewnie tak jest, brakiem bezpośredniego, "zaangażowanego" przekazu.
Nigdy nie interesowało nas przekonywanie słuchaczy, co jest pewne i bezapelacyjne. Nie wydaje mi się, żeby takie rzeczy w ogóle istniały. Im dłużej przyglądasz się światu, jego odcieniom i szarościom, tym bardziej wątpisz w istnienie niezaprzeczalnych poglądów i opinii. Ludzie szukający odpowiedzi zawsze je sobie znajdą, co wcale nie oznacza, że będą to odpowiedzi właściwe. Albo że one w ogóle istnieją. Więc nie powinno się w ogóle poszukiwać twardych odpowiedzi, lecz raczej kolejnych kwestii, nad którymi należy się zadumać. Nasza muzyka w pewnym sensie zawsze dotyczyła tego, czego nie widać, czego brakuje. Nie obchodziło jej co wiemy, ale czego nie wiemy. Nie poruszała tego, co możemy zobaczyć, dotknąć, poczuć, ale tego co kryje się w głębi. Nie chcę zabrzmieć pompatycznie, ale jednak chodzi o transcendencję, nie o rzeczy pozornie prawdziwe, ale o ich przemijanie, upadek; i to, co po nich zostaje. Co jest nieodłączną przypadłością każdej żywej istoty. Tak, naszej muzyki zdecydowanie nie interesują odpowiedzi.
Czy w roku 2007 utwory napisane przed laty nabierają dla Was nowego znaczenia i sensu? Zagraliście dziś choćby "Dark Ages", utwór napisany dwadzieścia lat temu i akurat dość łatwo interpretowalny jako gorzka refleksja nad światem. A ten w 2007 roku jest nieco inaczej mroczny niż wtedy, prawda?
Wiesz, na szczęście mamy tak dużo piosenek, że zapominamy o nich na jakiś czas, by później odkrywać je na nowo. Niektórych nie gramy przez kilka lat i zastanawiając się nad materiałem na trasę ze zdziwieniem zauważamy, jak długo ich nie graliśmy i odkrywamy w nich nową wartość. Co oznacza konieczność spisania tekstów - zapominam utwory, jeśli nie gram ich przez dwa tygodnie [śmiech] - nauczenie się ich niemal od nowa. Nie przeszkadza mi powracanie to starych utworów albo granie ich po raz kolejny, tak długo, jak sprawia to przyjemność mi i słuchaczom. Nie chodzi tyle o utwór, ale o wpływ, jaki ma on na odbiorców. Piosenka na żywo nigdy nie jest taka sama - raz wypadnie świetnie, innym razem będzie najgorszym momentem wieczoru. Nie sposób tego przewidzieć. Generalnie nie mam więc nic przeciwko odgrzewaniu dawnych kompozycji, choć oczywiście niektóre starzeją się i z nich rezygnujemy - przykładowo na tej trasie nie gramy w ogóle Sex Mad, Dad. Ale powracanie do innych jest swoistą inwencją.
Podobnie jak granie kowerów - przynajmniej takie można odnieść wrażenie na podstawie Waszych płyt. Na jednej z pierwszych epek nagraliście Manic Depression Hendrixa, natomiast "One" nie sposób sobie wyobrazić bez Bitches Brew Milesa Davisa. Cholernie odważne było nagranie klasyka Milesa w rockowym trio z dopisanym tekstem. Jak do tego doszło?
Miałem tę płytę już w młodości, zaraz gdy się pojawiła. Byłem wtedy trochę za młody, żeby w pełni zrozumieć co się na niej dzieje - sprawiała mi przyjemność, ale teraz wiem, że jej nie rozumiałem. Potem, gdzieś w latach dziewięćdziesiątych kupiłem "Bitches Brew Complete Sessions". Wiesz, płyt najchętniej słucham w piwnicy, która jest naszą salą prób, jest wyciszona i ma dobrą akustykę. I tam zostałem po prostu zmiażdżony przez tę muzykę, przez to jak wiele się w niej kryje, czego wcześniej chyba nie słyszałem. Istne piękno. Bitches Brew to niezwykła kompozycja, w której, co więcej, linia basu jest tak prosta. Początkowo dopisywanie tekstu do tego klasyka wydawało mi się nadużyciem. Jednak gdy nagrałem utwór samemu na czterośladzie i puściłem chłopakom z zespołu, postanowiliśmy spróbować. Dobrze ilustruje to nasze tworzenie muzyki - podoba nam się, więc nagrywamy.
Po czym się okazało, że Bitches Brew to utwór niemalże napisany z myślą o NoMeansNo, doskonale wpisujący się w album "One".
Dzięki, też mam takie wrażenie. Jestem prawdziwym maniakiem Davisa, byłem naprawdę dumny i zadowolony z naszej interpretacji.
Czy kiedykolwiek graliście ten utwór na żywo?
Kilka razy, ale zagranie piętnastominutowego utworu w środku naszego koncertu jest trudne. Szczególnie ciekawie było, gdy zagraliśmy go razem z naszymi przyjaciółmi z zespołu Zu. Ich saksofonista dołączył do nas i zagraliśmy Bitches Brew w kwartecie.
I ja to przegapiłem? A propos Zu, doszły mnie słuchy, że nagrałeś z nimi album.
Tak, bardzo ich lubię, graliśmy razem wiele razy koncerty, po czym Zu zaproponowali mi wspólną sesję. Dużą przyjemność sprawiły mi te nagrania. Zu poprosili mnie, żebym wymyślił teksty i wokale do kilku ich utworów, później zrobiliśmy kilka wspólnych utworów w Vancouver. Zagrałem w jednym na basie, ale przede wszystkim chodziło o wokale. Tak, to była duża frajda. W ogóle dobrze się czuję pisząc na muzyce innych osób, czy to mojego brata, czy ostatnio Zu. Ich muzyka jest tak dziwna, trudna, że chciałem ją uprościć i moje wokale to niemal blues w środku ich gmatwaniny. Wydawało mi się, że się zgubię próbując być tak szalonym jak oni, więc postanowiłem zaśpiewać tradycyjnie. Efekt mi się naprawdę podoba.
Wyglądam go niecierpliwie. Dzięki za wspaniały koncert i rozmowę.
[Piotr Lewandowski]