polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Four Tet Kieran Hebden - wywiad

Four Tet
Kieran Hebden - wywiad

Człowiek-instytucja. Nagrywa albumy solowe, płyty z zespołem Fridge, współpracuje z Burialem, wydał masę krążków ze zmarłym w tym roku Stevem Reidem, produkuje innych. Kieran Hebden powrócił właśnie z piątym pełnoprawnym solowym albumem „There is Love in You”. Świetny krążek pokazuje diametralnie inną odsłonę jego projektu Four Tet. Utrzymany w house’owej stylistyce, doskonale obrazuje muzyczną ewolucję w kierunku innym niż w przeszłości. Taneczne utwory poskładane z mnóstwa detali równie dobrze sprawdzają się na koncertach, kiedy muzyk kreuje nową jakość poszerzając ich brzmienia. Właśnie o koncertach, współpracy ze Stevem Reidem, wykorzystywaniu sampli i klubach udało nam się porozmawiać z Hebdenem. Polecamy jego pierwszy występ w Polsce na festiwalu Audioriver w Płocku, już w sierpniu.

Twój ostatni pełnoprawny album, „Everything Ecstatic” ukazał się pięć lat temu. Ale w tym czasie nagrałeś mnóstwo płyt ze Stevem Reidem, singiel z Burialem czy epkę „Ringer”. Jeśli się ich posłucha słychać, że „There is Love in You” jest naturalną kontunuacją Twoich muzycznych poszukiwań. To duża zmiana w porównaniu do poprzednich wydawnictw – czy potrafisz opowiedzieć o momentach, które na swój sposób były przełomowe i ukształtowały Twój obecny styl muzyczny?

Fakt, że zacząłem grać taką muzykę wypłynął z wielu czynników. Pierwszym z takich zdarzeń było bez wątpienia moje spotkanie ze Stevem Reidem, który kompletnie zmienił moje spojrzenie na muzykę, na podejście do rytmiki i kompozycji. Grałem z nim sesje koncertowe, wspólnie dużo improwizowaliśmy i to spowodowało, że w dużej mierze zacząłem podążać w innym kierunku. Drugim ważnym punktem były sety dj'skie, które grałem w wielu klubach. Przygotowałem się do występów, które trwały nawet po kilka godzin, odpowiednio dobierałem swoją ulubioną muzykę, a to podejście i granie tych kawałków dopełniło moje spojrzenie na to, co robię.

Jak doszło do Twojego spotkania ze Stevem?

Mój znajomy zapoznał nas w Nowym Jorku, kiedy tam grałem. Spotkaliśmy się i zagraliśmy improwizowany set. Później po miesiącu przerwy i bez grania jakichkolwiek prób spotkaliśmy się ponownie i zagraliśmy świetny koncert. Wspólnie grało się nam niesamowicie dobrze. Bardzo chciałem zagrać z perkusistą, a nasze połączenie muzyki elektronicznej i żywych bębnów wychodziło rewelacyjnie. Zaczęliśmy grać coraz więcej koncertów, aż w końcu przyszła pora na trasę dookoła świata. Gdyby nie Steve, z pewnością moja muzyka byłaby diametralnie inna.

Co było najbardziej niesamowite w graniu z nim?

Najciekawszy był jego sposób gry, podejście do rytmiki, do pracy i kolaboracji. Wiesz, to był rodzaj muzycznego braterstwa, owocnej współpracy, ale też nauki, z której bardzo dużo wyciągnąłem. Sama świadomość, że Steve grał z takimi gwiazdami jak chociażby Sun Ra, jeździł po Afryce, koncertował z nieskończoną liczbą muzyków, sprawiała, że było to niesamowite spotkanie.

Przed „There is Love in You” grałeś dużo setów dj-skich, zwłaszcza w klubie Plastic People, któremu zadedykowałeś jeden utwór. Jak wygląda to miejsce, co jest w nim szczególnego.

To przede wszystkim bardzo małe miejsce, mieści się tam maksymalnie 150 osób. Jest tam bardzo ciemno, ale jednocześnie przytulnie, uwielbiam tam grać. Od momentu kiedy tam rezydowałem, przyjeżdżam tam bardzo często i gram praktycznie co miesiąc. Ma taką niesamowitą aurę, której nie da się porównać z żadnym innym miejscem. To jeden z moich ulubionych klubów na całym świecie.

Jak ważne jest granie dla Ciebie setów dj-skich i na ile uzależniasz to co grasz od reakcji publiczności?

Oczywiście, reakcja ludzi zawsze jest ważna, kiedy widzę czy tłum szaleje i świetnie bawi się przy tym co gram czy też nie. Wiele z moich setów kończyło się nad ranem i grałem je po kilka godzin. Przygotowywałem swoje ulubione utwory, a między nie wtrącałem nowe kawałki, byłem ciekaw jak zareaguje na nie publiczność, to oczywiste.

Często wiele osób żartuje, że w koncertowaniu muzyków tworzących elektronikę nie ma nic ciekawego – stoją z laptopem na scenie i równie dobrze mogą wypełniać w tym czasie deklaracje podatkowe albo w coś grać. Jak Ty postrzegasz granie na żywo swojej muzyki?

Masz rację! (śmiech). Stoję na scenie z laptopem, nie widać jak przebieram palcami na gitarze, nie biegam po scenie i praktycznie nie dzieje się nic ciekawego. Ale takie granie na pewno jest fascynujące, to w dużej mierze zależy od każdego, kto słucha takiej muzyki i jest na koncercie. Staram się eksplorować moje kawałki w taki sposób, aby zawsze wydobyć z nich coś nowego, zaskoczyć słuchaczy. Granie muzyki elektronicznej to nie tylko odtwarzanie jej z komputera, trzeba być cały czas na bieżąco z tym co dzieje się z utworami, dbać o wiele detali i nad wszystkim panować. Zawsze staram się aby każdy koncert był inny, aby było w nich coś nowego.

Muzyka taneczna zdaje się w tym roku obrastać w siłę. Ty mocno zmieniłeś kierunek, ale również zrobił to Caribou, który na „Swim” nagrał coś zupełnie innego niż na poprzednim krążku.

Jesteśmy z Danem dobrymi znajomymi, kolegujemy się od lat. Faktycznie, jego płyta „Swim” jest bardzo elektroniczna, ale zauważ że on na występach prezentuje ją w zupełnie inny sposób niż ja. Gra w zdecydowanie bardziej rockowej stylistyce, z perkusją, gitarami. To trochę takie spojrzenie w przeszłość, lata 60. On nagrywa płytę w pojedynkę, a potem prezentuje ją kolektywnie. W moim wypadku zarówno za produkcję w studio jak i występ na żywo, jestem odpowiedzialny sam.

Fascynujące jest dla mnie to, jak podczas występów budujesz kompozycje. Zaczynasz od detali, które często brzmią niepodobnie do oryginalnych wersji, a dopiero potem dodajesz główny trzon muzyczny. Słuchając na początku Twoich utworów można być często zaskoczonym w co przeobrażą się w dalszej części.

Bardzo często ludzie przychodzą na koncerty i oczekują konkretnych melodii, by były odegrane tak, jak słyszeli je na płycie. Nie lubię takiego podejścia – bardzo często urozmaicam moją muzykę, dodaję sporo nowych elementów czy prezentuję w sposób odmienny od nagrań studyjnych, dzięki czemu staje się bardziej różnorodna i o wiele więcej się w niej dzieje. Ludzie mogą być na początku zaskoczeni, ale to element mojego koncertu – chcę ich czymś zaskoczyć, nie chcę podawać im na tacy tego samego co dostają w domu słuchając płyty. Na myśl przychodzą mi koncerty Led Zeppelin – oni swoje utwory na koncertach często grali nawet dwa razy dłużej, tworząc dwudziestominutowe suity. Ludzie to uwielbiali. Staram się działać podobnie, rozbudowując moje utwory o wiele nowych elementów, dzięki czemu stają się ciekawsze.

Ty też na żywo wydłużasz niektóre utwory, czasem niemal dwukrotnie. To kwestia bezpośredniej reakcji na żywo, czy w jakiś sposób sam ustalasz, jaka długość jest odpowiednia i ile będziesz grać?

Haha, myślę że nie ma czegoś takiego jak „odpowiednia długość”. Wszystko zależy od tego jak sam wczuję się w muzykę, którą gram, jak bardzo wtopię się w jej rytm. Staram się tak samo działać w kierunku ludzi – wprowadzić ich w stan, w którym zapomną o wszystkim i skupią się tylko na muzyce, dadzą się jej ponieść. W klubach często ludzie nie patrzą w jednym określonym kierunku, ale rozglądają się w różne strony. Próbuję aby zamykając oczy mogli „odpłynąć” przy tym co gram, koncentrując się tylko na dźwiękach i melodiach.

Wiele razy powtarzałeś, że traktujesz muzykę jako dokumentację tego, co w danym momencie robisz. Czy tak rzeczywiście jest? Jak ją traktujesz?

Wiesz, nie staram się aby każda kolejna z moich płyt była najlepsza na świecie. Tworzę muzykę, a płyty to w jakiś sposób udokumentowanie tego, co robię. Zapisanie tego, gdzie muzycznie jestem w danym momencie. Wiadomo, że w takiej sytuacji nie tylko traktuje moje dzieła bardzo osobiście, ale także wkładam w nie pewną dozę emocji i uczucia. Tak było w wypadku moich pierwszych płyt czy kolaboracji ze Stevem Reidem, czego efektem było wiele krążków. Tak samo było także przy najnowszej płycie.

W Twojej muzyce od zawsze można było wyczuć mnóstwo emocji. Ale o ile na „Rounds”, spokojnej i dość nastrojowej płycie, emanują spójnie, o tyle zastanawiam się jak to jest w przypadku „There is Love in You”, utworów, które są nastawione na granie w salach klubowych.

Wydaje mi się, że w tym wypadku też można odczuć emocje. Zamykasz oczy i muzyka sprawia – lub nie – że coś się z Tobą dzieje: tańczysz lub po prostu zapominasz o całym świecie i dajesz się ponieść. Pewne melodie wprowadzają Cię w określony stan, niezależnie od tego czy brzmią słodko i spokojnie, czy potężnie i prowadzi je mocny bit.

Na „There is Love in You” pojawiają się takie momenty jak “Pablo’s Heart” z biciem serca, na końcu „Plastic People”jest fragment z nagraniem dziecięcych głosów. Takie wstawki były też na „Rounds” – w jakich sytuacjach decydujesz się na umieszczenie tego typu sampli?

„Pablo's Heart” to utwór-nagranie bicia serca mojego syna chrzestnego. To nagranie powstało, kiedy Pablo był jeszcze w łonie matki. Kiedy je usłyszałem skojarzyło mi się z minimal techno – pojedynczym bitem, rytmem, bardzo oszczędną muzyką. Bardzo często umieszczam sample w mojej muzyce. Wiesz, nigdy nie ma u mnie żadnych wokali, jest tylko sama muzyka. Za pomocą sampli staram się ją shumanizować, uczłowieczyć. Takie pojedyncze dźwięki wpływają na jej kształt, powodują, że staje się bardziej ludzka. Ludzie nie wczytują się w teksty, bo ich nie ma, więc chcę dodawać coś osobistego, a czymś takim jest właśnie wklejanie sampli, które nagrywam w różnych miejscach. Mam ich całkiem sporo, w zasadzie non stop gdzieś coś rejestruję. Myślę, że ich dodawanie do muzyki bardzo zmienia jak ludzie ją odbierają.

Niedługo zagrasz koncert w Polsce. Jakiś czas temu widziałem koncert Tima Exile, który na początku powiedział, że jego pomysłem na występy na żywo jest nie mieć jakiegokolwiek planu – potem zagrał porywający, mocno improwizowany set. Jak jest w Twoim przypadku – potrafisz zaskoczyć siebie samego na scenie?

Wydaje mi się, że każdy z moich koncertów jest dla mnie zaskakujący. W wielu sytuacjach modyfikuję moje utwory tak, że mocno zmieniają swoje brzmienie i finalny kształt. Czasem gram je tak długo, aż wyjdę z muzycznego transu, innym razem modyfikuję je w zależności od sytuacji czy różnych innych czynników. Gram zawsze w pojedynkę, nie ma więc na scenie jakiejkolwiek interakcji między muzykami, która sprawiała, że dzieje się więcej, jest żywiej. Jestem na scenie sam, więc muszę za każdym razem kombinować, tworzyć muzykę tak, żeby było w niej coś świeżego. Zaskakiwać nie tylko słuchaczy, ale w jakiś sposób także siebie. Dzięki temu wciąż mogę czerpać radość, z tego co robię.

[Jakub Knera]