polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Wojtek Jachna wywiad

Wojtek Jachna
wywiad

Wojtek Jachna dał się poznać jako trębacz formacji Sing Sing Penelope i Contemporary Noise Quintet / Sextet. O wiele bardziej osobistą wizję muzyki improwizowanej prezentuje jednak w ramach duetu współtworzonego z perkusistą Jackiem Buhlem, kojarzonym przede wszystkim ze sceną yassową (Henryk Brodaty, Trytony, 4 Syfon, the Cyclist, Spejs, a niegdyś - Variete). Panowie pod koniec zeszłego roku wydali wyśmienitą płytę, pt. „Pan Jabu”. A to dopiero początek ich wspólnej przygody – duet zarejestrował już materiał na drugi album, choć nie wiadomo kiedy rzecz zostanie wydana. Rozmowa z Wojtkiem Jachną podsyca oczekiwania.

Nie masz formalnego wykształcenia muzycznego. Czy odczuwasz w jakikolwiek sposób jego brak, a może wręcz odwrotnie – uważasz, że może ono ograniczać, narzucać schematy?

Nie mam wykształcenia muzycznego i odczuwam brak takich doświadczeń. Oczywiście to zależy od sytuacji – w zespołach takich jak Contemporary Noise, czy Sing Sing Penelope pracujemy razem i w większości przypadków nie stosujemy notacji nutowej. Riffy, tematy są wymyślane, ćwiczone, potem uczymy się ich na pamięć, reszta to improwizacja rozwijana przez nas w taki sposób jak to czujemy i potrafimy. Dzięki temu myślę, że muzyka zyskuje na komunikatywności. Oczywiście przez wielu poważnych jazzmanów jest traktowana lekceważąco, ale jakoś średnio mnie to łamie. Jest to inny sposób pracy, niż w zespołach stricte jazzowych. Parę razy jednak znalazłem się w sytuacjach, gdzie były gęste, trudne tematy, dużo funkcji do solówek i mało czasu na opracowanie całości – wtedy wypadam słabo. Oprócz big bandu mam mało doświadczeń z nutami. Czytam rzecz jasna, ale idzie mi to powoli, raczej rozczytuję. Wynika to ze środowiska, w którym przebywasz po prostu - jeśli zespoły pracują w taki, a nie inny sposób, to nie ćwiczysz tak zwanego wykonawstwa.
Inna sprawa, że wielu muzyków po akademiach boryka się z problemami typu: co grać, po co grać? Często nie słuchają muzyki dookoła, wszystko jest dla nich śmieszne i głupie, każdy chce być najlepszy, tak jakby granie muzyki było udowadnianiem kto potrafi lepiej, w bardziej skomplikowany sposób zagrać. Ale temat szkolnictwa muzycznego w Polsce to chyba materiał na osobną dyskusję. Ja na przykład z chęcią bym postudiował muzykę, ale jak widzę z jakimi problemami zmagają się studenci na akademiach to tracę ochotę. Za dużo czasu zapełnia im się bezsensownymi zajęciami, a wielu innych brakuje - na przykład takich praktycznych zajęć przygotowujących muzyków do pójścia w świat. Część zostaje wirtuozami instrumentu, reszta gra po prostu joby, tzw. wykony. Z drugiej strony pojawia się teraz masa instrumentalistów młodych, nawet po akademiach klasycznych, którzy świetnie sobie radzą w nowej rzeczywistości. Chyba jednak jest tak, że jak ktoś ma swoją wizję muzyki i chce ją realizować, to mu nic nie przeszkodzi...

Ty niewątpliwie ją masz. Skąd pomysł na płytę z Jackiem Buhlem? Opowiedz w jakich okolicznościach powstała.


Granie z Jackiem pojawiło się spontanicznie. Po prostu spotykamy się w pomieszczeniu, gdzie ćwiczy Sing Sing Penelope, Spejs, The Cyclist. Kiedyś przyszliśmy razem do kanciapy poćwiczyć i stwierdziliśmy, że może pogramy razem. Jak zaczęliśmy, tak graliśmy przez godzinę... po godzinie podrapaliśmy się w głowy i graliśmy dalej. Potem stwierdziliśmy, że fajnie się gra, umówiliśmy się znowu i tak poszło. Ja miałem trochę elektronicznych loopów, podpięte efekty i chyba takiej formuły strasznie potrzebowałem. Najważniejsze jest to, że my po prostu graliśmy bez mówienia o muzyce. Oczywiście po czasie zaczęliśmy świadomie organizować tą przestrzeń muzyczną, bo jak wiadomo - to coś, co jest w muzyce improwizowanej, pojawia się raz na jakiś czas, przeważnie w pomieszczeniach prób, gdzie nie ma ciśnienia, nikt na nas nie patrzy itd. W momencie wyjścia na scenę, czy podczas nagrań, często spięcie powoduje, że pojawia się pustka. Znika gdzieś „mistyczne porozumienie", „intuicja” i inne wspaniałe, ulotne wartości. Dlatego pojawiły się normalne elektroniczne szkielety, wokół których improwizowaliśmy. Oczywiście cały czas ćwiczymy granie free, choć w moim wykonaniu to free jest strasznie delikatne, rozmarzone, co niektórych wprowadza chyba w konsternację, no bo kolesię z takiego środowiska powinni przecież grać drapieżną, ostrą muzykę. Nie sądzę jednak by ktokolwiek coś powinien lub musiał - i dlatego gramy dużo zawieszonych, przestrzennych faz. Muzyka raczej się opiera na barwach, lekkim rozwichrzeniu. Fascynaci skomplikowanych harmonii i czadu będą więc zawiedzeni.

Rozumiem, że formuła duetu jest dla was optymalna?


Niewątpliwie tak mocno zanurzyłem się w tej formule duetowej, ponieważ długo i dużo pracuję w większych organizmach muzycznych, takich jak Contemporary Noise Sesxtet, czy Sing Sing Penelope i to granie było dla mnie odpoczynkiem, ale też wyzwaniem, bo dialogowanie, nawet krótkie konwersacje, są świetnym ćwiczeniem na rozwój muzycznej wyobraźni, rozwijanie własnego języka (nie ma tu miejsca na ćwiczenie typowych wprawek jazzowych) i szkołą słuchania partnera. Co prawda odbywa się to kosztem innych rzeczy, ale chyba zawsze jest coś za coś. Fajne jest też to, że zespół jest otwarty, spokojnie możemy zagrać z basistą, didżejem, pianistą czy innym instrumentem, zresztą już o różnych kolaboracjach rozmyślamy. Zobaczymy co z tego wyjdzie.
Na chwilę obecną jednak formuła duetowa jest dla nas optymalna. Wiesz, przede wszystkim dużo gramy, bo dużo prostsza jest logistyka tego składu – po prostu wysyłamy esemesa do siebie i jak jest chwila, to spotykamy się, żeby pograć. Nie ma męki pracy w dużych składach, gdzie jeden się stawił, drugi nie może bo właśnie pojechał do dziewczyny, a trzeci... może, ale tylko w pewnych godzinach (śmiech). Oczywiście wymyślam, ale praca w dużych składach jest męką logistyczną, zwłaszcza jak ludzie dorastają, maja swoje sprawy, pracę, rodzinę, lub tysiąc innych składów (no bo z jednego przecież nikt nie wyżyje). Dochodzi więc do momentu, w którym się gra jak wszyscy mogą, a nie jak jest na to ochota i twórczy pęd. Taki duet pracuje szybciej po prostu.

O ile wiem planujecie kolejną płytę – jakieś konkrety, pomysły już są?

Kolejna płyta jest juz nagrana. Nagraliśmy ją w lutym w małej sali koncertowej Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Pomagał nam niejaki Nicolas, student reżyserii dźwięku na tejże akademii. Nasza muzyka i nagranie ma być tematem jego pracy licencjackiej i mam nadzieję, że będzie. Dzięki niemu udało nam się wbić to tej sali, bo normalnie pewnie nie byłoby to proste.
Wykorzystując dość wyjątkową akustykę tego miejsca zagraliśmy dużo improwizacji, z których na pewno wybierzemy część materiału. Zdaję się, że nawet większość. Zostaną pewne elementy muzyki opartej o loopy, ale będzie to raczej mniejszość, a nie większość jak poprzednio. Myślę, że nasza muzyka wyewoluowała w stronę akustyki, tym bardziej że warunki temu sprzyjały bardzo. Szczerze mówiąc sam nie wiem jak to wyjdzie, na pewno będzie to płyta trudniejsza w odbiorze, ale ci, którzy oczekują ekstremalnej muzyki oczywiście jej nie dostaną (śmiech). Wydaje mi się, że każda muzyka improwizowana musi być odzwierciedleniem charakteru grających, a ani Jacek, ani ja nie jesteśmy ludźmi szczególnie wybuchowymi, w jakikolwiek sposób ekstremalnymi. Ciekawi mnie cała współczesna scena free improv, ale nasze inspiracje są różne, więc ta muzyka nie wpisuje się w jakiś konkretny nurt. Szukamy też wydawcy bo działalność firmy Monotype coraz bardziej sprawia wrażenie jakiegoś żartu. No, ale w sumie na żarty też musi być miejsce (śmiech), „cieszy” mnie to specyficzne poczucie humoru wydawcy, który nawet na swojej stronie nie promuje płyty którą wydaje. W ogóle działalność większości niezależnych wydawców w Polsce, przypomina mi radosne staczanie się w dół. Powoli dochodzi do sytuacji, gdzie muzycy sponsorują nagrania, koszty produkcji i wydania. Czekam teraz na moment, w którym kluby zaproponują w ramach np. trasy koncertowej, przyjeżdżanie z własnym barem, salą, nagłośnieniem i browarem. Ale dłużej tego wątku nie będę drążył, bo po co. Dobrze że pomimo trudności dobrych polskich płyt nie brakuje, więc trzeba kupować, słuchać i cieszyć się.

Trąbka w ostatnich latach coraz śmielej wkracza na nowe obszary. Mamy nurt flirtujący z elektroniką, zorientowany ambientowo - sięgający korzeniami Jona Hassella, rozpropagowany przez Molvaera, na swój sposób podjęty przez Arve Henriksena (jak dla mnie dość banalny); mamy redukcjonizm w duchu Axela Dornera czy Franza Hautzingera jak i szereg interesujących sonorystów – by wspomnieć Herba Robertsona czy Peter Evansa. Śledzisz kierunki rozwoju improwizowanej trąbki, znasz te postacie? Jak się na nie zapatrujesz?

Tak, śledzę rozwój technik trąbkowych, czasami mam wrażenie, że aż za bardzo (śmiech). W ogóle tu tkwi różnica między aktualnym czasem, tym co było kiedyś – w ilości muzyki, dostępie do niej poprzez internet, który jest aż zastraszający i mówiąc szczerze łatwo się w tym wszystkim zagubić. Hassela oczywiście znam i uwielbiam. Tym bardziej, że od zawsze byłem fanem ambientu, pamiętam jak kiedyś kupiłem sobie Briana Eno „Music for Airports" – gdy ją włączyłem, to zastygłem. I taka właściwie jest ta muzyka, zawieszona, zupełnie odrealniona. Hassel mnie zabił bo prostu, grał w kontrze do wszystkiego co słyszałem, zero szybkich przebiegów po gamach, grania wysoko, ale też grania trylami free czy preparowania trąbki przedęciami. Miał ten charakterystyczny ambientowy spokój, medytacyjny ton. Z perspektywy czasu, nie wszystko się broni, wiadomo, ale on jest tak naprawdę ojcem tego sposobu gry na trąbce, grania z efektami, pogłosami. Całe zamieszanie wokół Molvaera czy Henriksena jest niepotrzebne, oni po prostu nawiązują do tego brzmienia, każdy przetwarza je po swojemu - Molvaer grając z didżejami, z preparowaną gitarą, dodając elementy ambientu, a Henriksen traktując trąbkę jak flet. Sebastian Gruchot (mieszkający w Norwegii skrzypek, współpracujący gościnnie m.in. z Sing Sing Penelope – przyp. ŁI), który przybliżył mi postać Henriksena, opowiadał, że Arve po podróży do Japonii i usłyszeniu dźwięków japońskiego fletu bansuri, zapragnął odtworzyć to brzmienie, dlatego jego trąbka tak właśnie brzmi. Dla mnie są to ciekawe rzeczy, lubię ten klimat i ton, tyle tylko, że często okazuje się, że wymyślenie pewnego swojego brzmienia, jest początkiem i końcem artysty, no bo każda płyta Molvaera jest podobna do poprzedniej. Z jednej strony - taki ma styl, tak to wymyślił, z drugiej chciałoby się czegoś innego. Wkrótce ten problem może również dotyczyć Henriksena, choć nie ma on takiego stażu, a jego solowe płyty idą bardziej w kierunku New Age, jakkolwiek w moim odczuciu są ciekawsze od Molvaera, bardziej surowe, oszczędne, nie przeładowane beatami i elektroniką, która szybko się nuży.

Redukcjonizm o którym wspominasz jest też kolejnym pomysłem aby nie zostać następnym typowym „świetnie wykształconym trębaczem jazzowym". Ja oczywiście tego w ogóle nie oceniam, nie mam techniki i umiejętności pozwalających na zostanie mi następcą Freddiego Hubbarda czy Lee Morgana, choć oczywiście znam i uwielbiam tych gości. W ogóle kocham wszystkich trębaczy (śmiech). Dalej - Franz Hautzinger jest fantastyczny z tą swoja specjalnie skonstruowaną trąbką, no i sonorystyką. Axel Dorner jest przykładem trębacza free i szczerze mówiąc niespecjalnie mnie interesuje granie w takim stylu, jestem jednak dość mocno przywiązany do melodii - sentymentalny jestem po prostu (śmiech). Z kolei Peter Evans zauroczył mnie ostatnio totalnie, nigdy nie słyszałem trębacza który nagrał tak ciekawą płytę składającą się z pisków, chrzęstów, pierdów, ogólnie preparacji - co ciekawe są to preparacje zupełnie akustyczne. Także Herb Robertson drąży ten kierunek. Zaznaczyć trzeba, że obydwoje ci instrumentaliści dysponują fantastyczną standardową techniką grania i ich środki wyrazu nie muszą iść w kierunku totalnego odjazdu.

Tak więc słucham uważnie tego, co jest dookoła mnie i staram się dużo myśleć o tym i wyciągać wnioski. Trzeba mieć jednak świadomość tego, że jest to ciekawe dla nas - muzyków, recenzentów, ale tego typu poszukiwania są coraz dalej od tzw. normalnego słuchacza, którego ten rodzaj przekazu może po prostu przerosnąć. Generalnie coraz bardziej oczywiste jest to, że w czasach totalnego mieszania stylów, gatunków, mimo wszystko liczyć się będzie „swój sound" i nad tym trzeba pracować. Równie oczywiste jest również to, że czasy yassu, gdzie można było na wiele sobie pozwolić, gadać głupoty, bo ludzie i tak tłumnie walili na koncerty, bezpowrotnie minęły. Trzeba świadomie ćwiczyć, rozwijać się, bo np. scena free w Stanach czy Europie Zachodniej, to są muzycy grający na bardzo wysokim poziomie wykonawczym. I ja mam świadomość tego ile jeszcze trzeba pracować oraz tego, że prawdopodobnie ta praca jest taką niekończącą się drogą.
Symptomatycznym dla dnia dzisiejszego trębaczem jest dla mnie Rob Mazurek. Odważnie czerpie ze wszystkiego co jest i było, ale robi to świadomie, z umiarem i wyczuciem. W jego grze słychać fascynację Donem Cherry i całą plejadą trębaczy bluenote'owych, ale jednocześnie jest ukierunkowany na łączenie akustyki z elektroniką, jest w tym i eksperyment, i melodia, i miejsce na aranżowane rzeczy, tak jak w Exploding Star Orchestra. To myślenie jest mi bliskie. Staramy się w duecie z Jackiem drążyć różne współczesne wątki, a czy to jest fajne dla słuchaczy - czas pokaże. Dla mnie na pewno tak.

A myślałeś kiedyś, w jakim kierunku poszedłby Miles, gdyby żył? Odpowiedzi, że w stronę hip hopu nie kupuję, zawsze wydawała mi się ona próbą legitymizacji tanich, koniunkturalnych rapowo-jazzowych fuzji.

Trzeba chyba zacząć od tego, że Davis był tak nieprzewidywalną postacią, że naprawdę ciężko wyrokować co by zrobił. Mógłby na przykład w ogóle nie grać, bo uznałby że jest za dużo wszystkiego (śmiech). Z tym hip hopem to nie ma się co denerwować, że tanie i koniunktura. Przede wszystkim wtedy hip hop był naprawdę nową sztuką, która zdobywała świat. Także ukierunkowanie się Davisa na tę formę muzyki było dość naturalne. Tyle, że dziś trochę czasu minęło, a tego typu nowoczesne historie mają jedną podstawową wadę, która polega na tym, że szybko się dezaktualizują. Ja wtedy także dużo słuchałem hip hopu, acid jazzu, pochodziłem ze środowiska muzycznego, w którym słuchało się tego typu rzeczy i było to naturalne. Hip hop przetoczył się przez świat i dziś jest po prostu kolejnym gatunkiem muzycznym, w którym jest też miejsce na gości, którzy kochają muzykę i robią to dobrze (np. O.S.T.R). I bardzo dobrze, bo w pewnym momencie ciężko było zdzierżyć tych wszystkich sepleniących o swoich dylematach blokersów. Myślę, że Davis dokonywałby melanżu muzyki elektronicznej i jazzu, także chyba to co robią Norwegowie jest tego najbliżej, inna sprawa że cokolwiek Davis robił, robił to po swojemu. Także dywagacje w jakiej formie by tego dokonał, pozostaną na zawsze tylko dywagacjami. Faktem jest, że pod koniec życia, już go chyba nie interesowało zmienianie toru muzyki, tylko granie po prostu dobrej muzyki, z najlepszymi artystami jakich mógł znaleźć. Zresztą zawsze trzeba myśleć o muzyce po prostu, nieważne czy za pomocą samplera czy trąbki. Zostawmy więc może te rozważania o eksperymencie i elektronice na boku i rozstańmy się z przesłaniem, żeby zawsze starać się robić szczerą i piękną muzykę. Oczywiście jazzman ma inne pojęcie piękna, niż artysta pochodzący z popkultury, ale pewne składowe typu brzmienie, kompozycja, powinny być wspólne, pomimo że kanony gatunków są różne.

Dzięki za rozmowę.

[Łukasz Iwasiński ]