Po liczącej ponad dwadzieścia numerów płycie i cyklu singli eksperymentujących z możliwościami tego formatu, Sic Alps decydują się na wydanie płyty zatytułowanej nazwą zespołu. Nie wiem, czy efekt braku lepszego pomysłu, przedwczesne pożegnanie, żart, czy akt wiary. W przypadku tego zespołu to nigdy nie wiadomo. Na pewno jest to zestaw najbardziej dopracowanych kompozycyjnie i najczyściej brzmiących utworów w dorobku grupy. Ograniczając skalę przesterów i zgrzytów, ale nie rezygnując z nich zupełnie, Sic Alps ciągle brzmią zdecydowanie jak Sic Alps, czyli w sumie odnoszą wielki sukces na polu pozornie prostego, garażowo-psychodelicznego grania z piosnkowymi ciągotami. Nadal są to krótkie formy, przekomarzające się ze słuchaczem melodie, lekko pijana perkusja i nieco nonszalancki styl gry na gitarze, tutaj często akustycznej. Co więcej, nawet sięgając po wiolonczelę, panowie wykorzystują ją do grania bardzo „sicalpsowych” riffów i figur, a nie rockowych orkiestracji, jak się to w 99% przypadków dzieje. Po raz pierwszy skojarzenia z Pavement i The Beatles są mocno na miejscu. Skręcając raz w stronę wybebeszonych (cykl singli), a raz uporządkowanych i w porywach popowych (tutaj) wariacji na temat siebie samych, Sic Alps unikają błędnego koła rock-n-rolla, co jednym się będzie podobać, innym nie, bo nie jest to już ten sam zespół co na U.S. Ez.
[Piotr Lewandowski]