Bardzo lubię ekstrawagancję i nonszalancję Sic Alps, zresztą bez tego chyba ciężko ten zespół polubić. Nowy singiel pozostawił mnie jednak z poczuciem niedosytu i wrażeniem, że relacja jakości, a przede wszystkim ilości do ceny jest trochę niekorzystna. Fakt, oba numery – tytułowe Battery Townsley i Cambridge Vagina na stronie B – to bardzo fajne kawałki, należące do najbardziej chwytliwych w dorobku Sic Alps, ale zagrane z odpowiednim dystansem. Gitary, w tym akustyczna, nie tyle grają riffy z prostym, ale niezaprzeczalnym urokiem jak w The Stooges, co wokół nich krążą, a wokal słychać dobrze jak rzadko kiedy w przypadku tego zespołu. Oba mają potencjał na indie-przebój, ale Sic Alps nie są Deerhunterem, wiedzą, że zamiast grać pod gusta nastoletnie, lepiej rzeczy zdeformować, zagryzmolić i urwać w pół zdania. Właśnie, urwać w pół zdania. Łącznie cztery i pół minuty to jednak ciut mało, zwłaszcza po poprzednim singlu „Breadhead”. Lubić za nonszalancję nie jest lekko.
[Piotr Lewandowski]