Tobiasz Biliński nie zwalnia tempa. Na początku roku ukazała się druga płyta jego macierzystego zespołu Kyst, potem grał na kilku europejskich festiwalach, a na jesień przygotował kolejny solowy album pod szyldem Coldair. “Far South” brzmi trochę inaczej, ale także dojrzalej niż ubiegłoroczny “Persephone”. Na kilka dni przed premierą rozmawiamy z muzykiem o jego najnowszej płycie.
Kiedy zaświtała Ci w głowie myśl na granie jako Coldair? Kyst Ci nie wystarczało?
Nie powiedziałbym że mi nie wystarczało. Po prostu poza Kyst wpada mi do głowy masa różnych pomysłów na kawałki, z których większość po prostu do tego zespołu nie pasuje. Stąd pomysł na rozpoczęcie działalności jako Coldair - mogę tam robić co mi się żywnie podoba i aranżować wszystko tak, jak mam to w głowie. Nie żebym w Kyst był jakimś niewolnikiem, ale to bardzo specyficzny zespół i wymaga zupełnie innego podejścia, nie-piosenkowego.
Tak jak wspomniałeś, Coldair to bardziej piosenkowe formy. Czym różni się dla Ciebie tworzenie muzyki solo od Kyst?
Ostatnio, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, odkryłem w sobie silny pociąg do melodii i popowych zagrywek, stąd Coldair jest dla mnie bardzo ekscytującym projektem o tyle, że czuję się jak dziecko w piaskownicy songwritingu. Od małego pisałem piosenki, ale teraz zacząłem robić to bardziej świadomie i w o wiele bardziej przemyślany sposób. Wydaje mi się że tu chodzi o to uczucie świeżości, coś nowego, próbowanie swoich sił w obszarach muzyki do tej pory przeze mnie niezbadanych. Bardzo miło się to wszystko odkrywa.
Przed "Far South" nagrałeś praktycznie 4 płyty - 3 z Kyst i jedną jako Coldair. Czy czujesz że nagranie tylu krążków czegoś Cię nauczyło? W planowaniu nagrań, podejściu do ich tworzenia i rejestrowania, dobieraniu instrumentów, łączeniu ścieżek, dobieraniu miejsca na nagranie? A może czymś innym?
Zdecydowanie tak. Nauczyłem się przede wszystkim spokojnego podejścia, nie nagrywania w pośpiechu, myślenia nad kompozycjami, a także wielu patentów realizatorskich (chociaż trudno mówić o realizacji w przypadku kiedy całą płytę nagrałem na jeden mikrofon). Na pewno wyrobiłem w sobie jakieś wyczucie i umiejętność w miarę obiektywnego spojrzenia na utwory. Największym chyba postępem jest nabyta przeze mnie zdolność selekcjonowania kawałków które trafią na album, a nie wpychanie wszystkiego na siłę.
Nagrałeś płytę w swoim mieszkaniu? Jakie są plusy i minusy takiego sposobu rejestracji muzyki?
Tak, nagrywałem płytę w pokoju mojej współlokatorki (dzięki Alina!) w moim mieszkaniu w Warszawie. Do plusów na pewno zaliczyłbym brak stresu pod tytułem "muszę robić szybko bo licznik w studiu leci, kur*a nie wypłacę się". Do tego dochodzi domowa atmosfera, kawka, herbatka, możliwość zrobienia przerwy w każdej chwili i powrotu kiedy wróci wena. Dużym minusem jest jednak ograniczenie ciszą nocną - nagrywanie trąbek po godz. 22 raczej nie wchodzi w grę… Mimo wszystko, plusy przeważają i, o ile ktoś ma wyrozumiałych sąsiadów jak ja, to bardzo polecam tę metodę!
Czy po "Persephone" pojawiło się w Twojej głowie coś co chciałeś zasadniczo zmienić w muzyce Coldair? Poprawić błędy albo spróbować wejść na inne obszary działania?
Tak, wspominałem o tym wcześniej; po czasie na "Persephone" słyszę pewien pośpiech w doborze i rejestracji utworów, ten album trochę biegnie zamiast płynąć. Nie ma co się zresztą dziwić, bo nagrywany był w ogromnym pośpiechu. Absolutnie nie mówię, że żałuję wydania tej płyty, mam do niej silny sentyment, ale z perspektywy czasu widzę, że mogłem zrobić to dużo lepiej. Teraz o wiele bardziej skupiam się na brzmieniu, aranżacjach i przekazie utworów. To jest to co chcę w Coldair najbardziej rozwijać.
"Far South" ma dosyć dziwną strukturę. Nie jest to zbiór piosenek tak jak "Persephone", ale płytę zamykają i otwierają bardzo długie utwory, dosyć nietypowe jak na Twoją twórczość. Skąd taki pomysł?
"Far South" jest zapisem minionego roku, który był dla mnie bardzo burzliwy i przyniósł wiele zmian. Traktuję tę płytę jako bardzo osobisty emocjonalny koncept-album, stąd kolejność i długość utworów dopasowywałem tak, żeby chronologicznie oddać bardzo nagłe zmiany w mojej psychice i emocjach. Otwierające i zamykające utwory są bardzo długie, tak jak początek i koniec tamtego okresu. Nastrojem oddają też charakter tych momentów i emocje im towarzyszące. Nazwałbym "Far South" płytą autopsychoanalityczną. Zresztą, dla mnie o to w muzyce chodzi - zawieranie w niej swojej osoby w największym możliwym stopniu, nawet jeśli następuje to w sposób bardzo bezpośredni.
Pomiędzy nimi znajdują się cztery piosenki. Łatwo przychodzi Ci pisanie takich prostych piosenkowych struktur? Wielokrotnie mówiłeś mi, że masz w głowie pomysł na "hicior", więc zdajesz się nie mieć z tym problemu.
Z tymi "hiciorami" to akurat żartowałem, nie mnie oceniać czy moje kawałki są hitami czy nie. Ale tak, od pewnego czasu przychodzi mi to raczej łatwo, w głowie roi mi się od melodii i różnych patentów, które muszę niestety nagrywać na telefon, bo z moją pamięcią nie jest najlepiej (śmiech). Jak sobie pomyślę ile fajnych piosenek zapomniałem, to aż smutno się robi…
W ciągu dwóch lat nagrałeś cztery płyty, zagrałeś sporo koncertów zarówno w Polsce i zagranicy. Trochę przeczysz wizerunkowi młodego polskiego muzyka, któremu ciężko jest się wybić. Jak na to patrzysz?
Myślę że mój "sukces" to w dużej mierze kwestia szczęścia i spotkania odpowiednich ludzi, którzy docenili moją muzykę. Na przykład, gdyby nie Maciej Cieślak, nie wiem czy "Cotton Touch" w ogóle by powstało. Chociaż faktem jest to, że bardzo dużo pracy włożyłem w swoją twórczość i promowanie jej i na pewno wiele udało mi się osiągnąć samemu. Myślę że problemem tzw. "młodych polskich muzyków" jest brak wiary w to, że można się wybić albo podążanie "ustalonymi" ścieżkami (konkursy, przeglądy, wiara w wysłanie demo do wytwórni i spływającą sławę i tak dalej). Tu trzeba najwięcej robić samemu, pracować, nie bać się uderzać za granicę no i przede wszystkim odkrywać nowe rzeczy, a nie kopiować. Takie jest moje zdanie. Kolejny zespół grający jak The Horrors ma małą szansę zaistnieć.
Ponadto udaje Ci się organizować koncerty i promocję za granicą. Czy zagranie w Berlinie, Pradze i Amsterdamie jest trudne? Stopniowo się to zmienia, ale dla większości zespołów w Polsce to nieosiągalne na własną rękę. Co o tym sądzisz?
Tutaj akurat nie widzę problemu. Po wydaniu "Cotton Touch" pojechaliśmy na bodajże 13 koncertów na Zachód, będąc zespołem absolutnie nikomu nieznanym. Fakt, jest to trochę użerania się z klubami, ciężkiej pracy i wiele rozczarowań, ale da się to zrobić. Chyba, że ktoś chce grać trasę po samych O2 arenach albo teatrach, to inna bajka. Jest pełno klubów, małych i dużych, które interesują się nieznanymi zespołami i organizują im koncerty, nie płacą może dużo, ale na paliwo zwykle starcza. Dodatkowo jest masa życzliwych ludzi, promotorów i agencji, trzeba ich tylko odnaleźć i nawiązać kontakt. Ja tak zrobiłem i do tej pory z nimi mejluję; pomagam im, a oni pomagają mi. To naprawdę da się zrobić; będąc kompletnie nieznanym muzykiem zabukowałem około 30 koncertów wliczając Berlin, Mediolan, Paryż, Amsterdam, Pragę, Hamburg, Utrecht i wiele wiele innych.
Wszystko robisz sam - nie podpiąłeś się pod żaden label na początku działalności, nie zgadałeś się z grupą muzyków ani nikt Cię nie wypromował. Dopiero teraz płytę wydaje Ci Antena Krzyku. Czy takie działanie na własną rękę jest łatwe?
Takie działanie na pewno nie jest łatwe; problemy pojawiają się od razu - skąd wziąć kasę na nagranie płyty i jej wytłoczenie? To bardzo duże pieniądze, dla ludzi w moim wieku (ze mną włącznie) zwykle nieosiągalne. Musieliśmy brać pożyczki, licząc na to że zwróci się z płyt. Ma to taki plus, że kiedy już ma się płytę w ręku, jest po prostu Twoja i Ty nią rządzisz. Sprzedajesz gdzie chcesz, nie rozliczasz się z nikim. W dodatku widzisz na niej swoje logo i jest fajnie. Pomimo tego, po pewnym czasie zmęczyło nas to i zaczęliśmy rozglądać się za labelem, nawiązaliśmy współpracę z Anteną Krzyku i jesteśmy bardzo zadowoleni; w końcu możemy skupić się na muzyce, a nie na jej "biznesowej" stronie. Płyta jest w Empikach i wielu innych sklepach, jest super promowana, dodatkowo w Antenie pracują świetni ludzie.
Od kilku miesięcy mieszkasz w Warszawie, ale oprócz Kyst i Coldair nie udzielasz się w innych projektach muzycznych. Nie kręci Cię, żeby pograć z muzykami w innych składach? Wolisz koncentrować się wyłącznie na własnej twórczości? Dlaczego?
Absolutnie nie kręci mnie granie z innymi muzykami w innych składach, ale nie dlatego, że nie widzę wartości w ich muzyce. Najważniejsze dla mnie jest skupianie się na moich rzeczach, granie w dziesięciu zespołach naraz uważam za niepotrzebne rozdrabnianie się. Ale to delikatna sprawa, wszystko zależy tu od sytuacji i podejścia. Ja mam normalną pracę, więc nie muszę grać w kilku składach, żeby zarobić na chleb.
Pytanie też ilu z takich muzyków to hobbiści, a ilu naprawdę chce robić coś na poważnie. Wydaje mi się, że tutaj jest ta kwestia różnicy między sztuką a muzyką. Zaznaczam od razu, że nie chcę przez to powiedzieć, że uważam się za artystę - faktem natomiast jest to, że dążę do tego aby nim być. Może za kilka lat uda mi się to osiągnąć, na razie jestem amatorem. Nie chcę też tą wypowiedzią nikogo urazić, bo znam wielu świetnych muzyków będących artystami.
Co dalej? Będziesz promować "Far South" na koncertach i o ile mi wiadomo nie będziesz grać sam. Czy materiał który nagrałeś w pojedynkę łatwo będzie przełożyć na cały zespół?
19 października w warszawskim Powiększeniu odbędzie się koncert premierowy "Far South", na którym zaprezentujemy cały album na żywo. Zaprezentujemy, czyli ja z czteroosobowym zespołem. W listopadzie/grudniu odbędzie się 5-6 koncertów w Polsce, styczeń/luty jest zaplanowany na trasę europejską. Intensywnie pracujemy nad przełożeniem materiału na zespół, a co z tego wyjdzie, to się przekonamy!
[Jakub Knera]