Black Eyes nagrywają dla wytwórni Dischord, pochodzą z Waszyngtonu a produkcją ich albumów zajmują się Don Zientara i Ian MacKaye, czyli producent oraz lider Fugazi. Ale nie mamy do czynienia z post-hard-core'ową grupą. Już pierwsze minuty drugiej płyty formacji dowodzą, że Black Eyes są kolejną w Dischord kapelą, która odważnie i nowatorsko traktuje punkowe korzenie. Nie dajcie się zwieść post-rockowemu intro tej płyty, jej najmocniejsze strony ujawniają się dopiero po kilku minutach, kiedy wybucha kakofoniczna i wrzaskliwa jazda na dwie perkusje, dwa basy, dwa wokale, trąbkę i gdzieniegdzie gitarę lub klawisze. Wywrotowa energia wali się z głośników na głowy i tej naprawdę ciekawej i oryginalnej mieszanki słucha się po prostu świetnie. Album kipi od wściekłych wokali, brudnych partii trąbek, przywodzących na myśl The Ex oraz Dog Faced Hermans, solidnej roboty basistów i gitarzysty, a także aranżacji kompletnie nie trzymających się piosenkowej konwencji.
W czasach, gdy nowatorskość w punk-rocku wyznaczana jest przez taneczny styl The Rapture albo Q and not U, Black Eyes uderzają z całkiem innej strony. Owszem, momentami nie brakuje im bardzo swobodnej rytmiki cechującej wymienione grupy, ale bliższym skojarzeniem jest dla mnie właśnie The Ex. Black Eyes potrafią kontrolować i prowadzić chaos swojej muzyki i jazgotliwość brzmienia, a agresywnymi i równocześnie, przez falsety, łagodnymi wokalami nadają ostatecznego szlifu swojej muzyce. Tak powinien wyglądać punk-rock obecnie: śmiało, odważnie i z pełnym zaangażowaniem do przodu, bez względu na to, czy nagrywa się go na trąbkach, kobzach, pianinie czy gitarze. Zdecydowanie warto po ten album sięgnąć, by przez niecałe czterdzieści minut chłonąć energię bijącą z tej momentami melodyjnej, a momentami rozpaczliwej muzyki.
[Piotr Lewandowski]