Od debiutanckiego albumu Wildbirds & Peacedrums minęło sześć lat, jednak do 2010 roku duet dość intensywnie pracował, wydając w tym czasie aż trzy pełnowymiarowe płyty. Kolejne lata poświęcili na projekt Congotronics vs Rockers, Mariam Wallentin wydała solowy materiał jako Mariam The Believer, a Andreas Werliin koncertował i nagrywał kolejne albumy z Fire! a także kwartetem Tonbruket. Dużo tego było, więc nie ma się co dziwić, że na swojej czwartej płycie w duecie postanowili wrócić do korzeni, oszczędności w środkach i uchwyceniu tego, w czym są najlepsi: komponowania wyłącznie na wokal i perkusję, graniu na żywo. Niemal cały Rhythm został zarejestrowany przez muzyków w studio na setkę. Na tej płycie liczy się moment i chwila, a także to jak wiele duet jest w stanie z siebie wycisnąć. Czasem pojawia się dodatkowa linia basowa czy pomnożone wokalizy Wallentin, ale ten album przede wszystkim doskonale pokazuje współpracę małżeństwa, potężne brzmienie i umiejętność akcentowania kompozycji na akustycznych detalach. Płyta poszerza także spektrum plemiennej transowości, która wykracza na obszary post-punkowe, nurtu tropicalia i etnicznych, surowych kompozycji. Wildbirds & Peacedrums sięgają do korzeni muzyki: wtedy kiedy nie potrzebowała efektów, modulacji i upiekszania, ale artyści tworzyli ją spontanicznie, wykorzystując podstawowe środki i redukując potrzeby do minimum. Tytuł płyty wskazuje co jest najważniejsze – rytm i nieustanne drganie jest jej motorem napędowym, a perkusja doskonale kontrastuje a jednocześnie zasklepia się z delikatnym, ale też donośnym wokalem. Zyskuje na tym nie tylko naturalność, ale i potęga produkcji, słuchając czujemy jakby byli blisko, jakby słuchało się tej muzyki w sali prób. Doświadczenie dwójki muzyków i pomysły na to jak przy tak niewielkiej liczbie środków, budować tak rozbudowane utwory, rysują ich jako twórców świadomych, którzy wypracowali sobie pozycję i unikalny język, zdający test w każdych warunkach. Rhythm doskonale to ukazuje.
[Jakub Knera]