Czwarta edycja Off festiwalu, o ile nas pamięć nie myli – pierwsza bez deszczu, a na pewno najbardziej międzynarodowa w historii, okazała się mniejszym sukcesem frekwencyjnym niż ubiegłoroczna, lecz chyba większym artystycznym. Zwiększeniu roli artystów zagranicznych w line-upie nie towarzyszyło przy tym „ułatwienie” odbioru festiwalu, wręcz przeciwnie – dostaliśmy mało chwytliwy, ale ambitny i ciekawy skład.
W rezultacie, choć ceny biletów pozostały umiarkowane, na Offie pojawiło się zauważalnie mniej osób niż rok temu, a szkoda, gdyż festiwal ma wszelkie warunki do tego, by być wyprzedany, więcej – by zauważalną część jego publiki stanowili goście z zagranicy. Jednak nie jest i temu też nie można się dziwić, bo Off nadal pozostaje kameralną, słabo widoczną poza granicami imprezą, na której co więcej codzienność różni się od tego, co spotykamy na większości festiwali.
Jako że to są raczej rozważania organizacyjne, zostawimy je na koniec tekstu, tutaj pozwalając sobie tylko na jedną uwagę – szanowni organizatorzy, zrezygnujcie wreszcie z idiotycznej zagrody konsumpcyjnej, z której nie można wyjść z piwem lub przekąską. Jeśli nie jest możliwe puszczenie widzów z piwem samopas w park, utwórzcie zamknięte barki przy każdej scenie, przynajmniej przy otwartych, by ludzie nie musieli wybierać: piwo czy koncert? Naprawdę, obecne rozwiązanie obniża i przeciętną frekwencję na koncertach, i poziom satysfakcji uczestników.
Zajmijmy się muzyką. Jak wiadomo, tegoroczny festiwal trwał cztery dni, choć większości uczestników, w tym jednemu z niżej podpisanych, udało się przybyć tylko na dwa. Naprawdę wątpimy, że celowa jest równocześnie klubowa, a właściwie kościelno-restauracyjno-domokulturowa rozgrzewka w czwartek i takowe zamknięcie imprezy w niedzielę. Mysłowice to nie Barcelona, gdzie przyjazd wcześniej i pozostanie dzień dłużej są same w sobie atrakcją. Dlatego o czwartkowych koncertach wiemy tyle co od wykonawców, zatem tutaj je przemilczymy. Pozostaje żałować, że ParisTetris, może i najlepszy obecnie koncertowy zespół w Polsce, nie zagrał w parku Słupna.
Skoro skład w tym roku był wydatnie bardziej międzynarodowy niż w przeszłości, nic dziwnego, że w piątek poza Janerką i Armią pozostali polscy wykonawcy o 18-19 mieli już wolne. W tej grupie, ekstrema wyznaczyły: pozytywne – Pustki (ta właśnie grupa spośród rodzimych wykonawców zrobiła największe wrażenie na wizytujących Offa naszych znajomych z pewnego dużego francuskiego festiwalu) oraz negatywne – Kumka Olik, które okazało się jeszcze gorsze niż nasze najczarniejsze wizje, jakie powstały po internetowym zapoznaniu się z tym potworkiem.
Jednak najbardziej pamiętnym polskim akcentem pierwszego dnia był występ Lecha Janerki, któremu przypadł zaszczyt przeniesienia na polski grunt zapoczątkowanej przez ATP idei „Don’t Look Back”. Jego „Historia Podwodna” wypadła wspaniale, basowe linie nadal pulsowały nową falą, całość wypadła szczerze, profesjonalnie, z rozmachem. Było to prawdziwe wydarzenie, dotknięcie historii naszej muzyki, które aż powstrzymało od przeniesienia się na koncert Marissy Nadler. Respekt.
Hitem czwartku były jednak zjawiskowe koncerty trzech zespołów, dla których studio i scena to dwa odrębne żywioły – HEALTH, Fucked Up i Monotonix. HEALTH wystąpiło na kilka tygodni przed premierą drugiej płyty, ale w ich przypadku o promowaniu wydawnictw nie ma mowy. Liczyło się rytualne niemal generowanie hałasu, doświadczanie chwili i oddanie muzyce. Doskonały, wciągający performance.
Po nich na Scenie Leśnej zagrali Kanadyjczycy z Fucked Up, których koncerty są reaktywacją, albo wniesieniem na nowy poziom, punkowej tradycji (sic!) demolowania granic między zespołem a publicznością. W Mysłowicach Damian Abraham spędził na scenie dosłownie jeden utwór, przez resztę koncertu balując wśród publiczności i brylując hard-core’wym kabaretem w tunelu (absurdalnym zresztą) dzielącym przestrzeń pod sceną na pół. Co prawda czasem w tym wszystkim zdarzał się fałsz lub ginęła nuta, lecz nie o wierność studyjnym zapisom chodzi. Album zawsze sobie można włączyć w domu, a żaden zapis nie odda show Fucked Up.
Zaraz po FU na plażowej Scenie Miasta Muzyki zagrali Monotonix, których powyższa uwaga tyczy się jeszcze wyraźniej. Z płyty ich rock’n’roll w sumie nie ma racji bytu, sens istnienia izraelskiego tria to dzikie, obrazoburcze i niepoważne „koncerty” w środku tłumu. W sumie jest to logiczne, gdyż większość pomysłów muzycznych i wykonawczych właściwie mógłby wykonać każdy, gdyby tylko miał fantazję i odwagę. Właśnie, gdyby… Monotonix raz w życiu trzeba po prostu doświadczyć samemu.
Inną odmianę występu łamiącego koncertowe konwenanse zaprezentował australijski duet Lucky Dragons. Muzycy grali po środku sali Experimental Stage otoczeni przez słuchaczy, których zjednali sobie od razu. Z pewnością miała na to wpływ bardzo kameralna i sympatyczna, a czasem odrobinę tanecznie brzmiąca organiczna elektronika, jednak to właśnie Lucky Dragons podczas całego festiwalu najbardziej otworzyli się na publiczność oddając im do dyspozycji przedziwne, własnoręcznie stworzone instrumenty, którymi zaskoczeni słuchacze sami generowali dźwięki, aktywnie biorąc udział w tym niezwykłym koncercie i muzycznej zabawie.
W piątek zobaczyliśmy też dwa koncerty wzbudzające może i największe kontrowersje na całym festiwalu – Micachu i Spiritualized. Micachu, mocno promowana przed festiwalem jako cudowne dziecko nowej, świeżej muzyki, naszym zdaniem była po prostu straszna. Spod bardzo zgrabnych pomysłów, składających się na jej niezłą płytę, na scenie wychodziła zatrważająca nieporadność. Nie zdzierżyliśmy więcej niż kilku utworów, udając się na piwo – może gdyby można je wypić pod sceną, doczekalibyśmy cudownej odmiany w połowie koncertu? Sądząc jednak po przybitej minie panny Micachu wieczorem w hotelu, to mało prawdopodobne.
Spiritualized natomiast cechowała, hmm, pewna senność występu, którą zamieniliśmy na skoczne wybryki pana o pseudonimie Disasteradio. Ale z drugiej strony redakcyjny kolega uznał, że „czad był większy niż na późniejszym koncercie Armii”, a niejeden fan Jasona Pierce’a zachwycił się patetycznym, podniosłym koncertem. Cóż, w tym wypadku szczególnie trafne jest de gustibus non est disputandum.
Wydarzeniem podniosłym i pięknym był natomiast koncert Final Fantasy, który ujęty gorącym przyjęciem wyczarował cudowną muzykę i aurę w namiocie Trójki Offensywy. A propos, w tamtym roku ten namiot był dość paskudny, zaś w tym koncerty w nim były bardzo przyjemne.
Ale cofnijmy się jeszcze na chwilę w dzień i na główną scenę. The Thermals mieli trochę pecha grając pierwszy koncert europejskiej trasy pierwszego dnia Offa na dużej, pustawej jeszcze scenie. Przy całym ich talencie do melodii i dynamicznego grania, wyszło trochę sztywno. Gdy się rozkręcili, to – przy całej mojej (PL) olbrzymiej do nich sympatii – zaczęli być przewidywalni, czy wręcz nużący. Nie przypadkiem ich płyty nie przekraczają 40 minut.
Gdy na Scenę Główną, zaraz po zakończeniu występu Micachu na Leśnej, wyszli The Pains Of Being Pure At Heart, dopadło nas przerażenie, że ocierające się o muzyczny analfabetyzm sztywne granie przereklamowanej anglosaskiej młodzieży będzie nas prześladować do końca festiwalu. Na szczęście były to jedyne dwa takie przypadki.
W sobotę udało nam się dotrzeć do parku Słupna znacznie wcześniej, realizując plan konfrontacji z Grupą Kot. O tak! Absurdalne, więcej, absurdalistyczne w tekstach i tape-loopingu rodem z lat wczesnego kapitalizmu grupa dała koncert, na jaki żaden inny festiwal w kraju by sobie nie pozwolił. Brawo dla Grupy Kot i brawo dla Offa za zaproszenie ich! Następna na Scenie Głównej była Gaba Kulka, której koncert zapadł w pamięć tylko dzięki kuriozalnym strojom muzyków. Zupełnie bez ikry.
Rolo Tomassi nie dotarł i w sumie niewiele straciliśmy (vide relacja z Dour Festival), Crystal Stilts byli równie nudni jak na Primaverze, więc uwagę przykuli dopiero Handsome Furs na Leśnej. Dan i Alexei zagrali dziko i z poświęceniem. Po wcześniejszych koncertach w Polsce obrosła ich maleńka miejska legenda, teraz na pewno mają sporą rzeszę fanów, na którą zasługują.
Potem trafiliśmy na pierwszy tego dnia koncert w salce eksperymentalnej, paradoksalnie na Woody Alien, w których eksperymentu za wiele nie ma. Jest za to moc energii, hałasu i pierwszorzędny wygar na sekcję rytmiczną i wokal.
Od tego momentu wieczór nabrał rumieńców, gdyż chwilę później Wildbirds & Peacedrums w trójkowym namiocie dali jeden z najlepszych koncertów całego festiwalu. Ekstatyczny, wciągający, z minimum środków wydobywający maksimum dźwięków, wibracji i emocji. Rewelacyjny koncert.
Następnie świetnie na Leśnej zagrali Crystal Antlers. Ich debiutanckie „Tentacles” jest ok, ale nie zasługuje na zaszczyt bycia ostatnią pozycją w katalogu Touch & Go. CA zagrali jednak zaskakująco dobrze, głęboko i żywo. Osadzenie w tradycji psychodelicznego rocka przestało być problemem, a cover Vana Morrisona był wisienką na torcie.
Maria Peszek na głównej scenie przyniosła diametralnie inne odczucia. W sumie był to jedyny „duży” koncert polskiego wykonawcy, przez analogię do ubiegłorocznego Heya i Nosowskiej sprzed lat dwóch. Więc oficjele się zeszli, VIP-owska zagródka wypełniła, a panna Peszek udowodniła, że jest jedyną osobą, które może grać i na Top Trendy, i na Offie. Show dopracowane, wręcz wyreżyserowane, wykonanie doskonałe, instrumentalnie pierwsza klasa. Ale po koncercie człowiek jednak nie ma ochoty słuchać tego z płyty.
Wooden Shjips przegapiliśmy, bo głód doskwierał. Na niezbyt fajnym koncercie Jeremy Jay’a w trójkowym namiocie było tłoczno nie tyle z powodu muzyki, ale z powodu przejmującego zimna na zewnątrz i dwugodzinnego oczekiwania na The National. Warto było czekać na ten wyrazisty, bardzo „tu i teraz” koncert. Energetyczny występ Amerykanów ukazał w nowym świetle klimat charakteryzujący ich płyty, nie wyrządzając mu szkody. Jeden z najbardziej pamiętnych momentów festiwalu.
Niestety nie posłuchaliśmy wewnętrznego głosu mówiącego: ”nie idź na Miłość, skoro z pierwotnego składu gra w niej tylko Tymański i Możdżer”. Zrekrutowanie klasowych instrumentalistów w postaci Staruszkiewicza, Wojtczaka, Koreckiego i gościnny udział Gralaka niewiele pomogło. Lepiej zapomnieć i do tego nie wracać. Miłości nie ma.
Po niej na zakończenie oficjalnej części Offa na scenie namiotowej pojawił się The Field, który w towarzystwie perkusity i basisty zagrał set potwierdzający, że Off to nie tylko gitarowe granie, ale także otwartość na inne gatunki muzyczne. Transowe i stopniowo rozwijające się kompozycje utrzymane w stylistyce ambient-techno doskonale wypadły jako taneczne afterparty.
Swego rodzaju epilogiem były koncerty niedzielne, tym razem rozrzucone w czterech przestrzeniach Mysłowic, na których została część naszej redakcji (JK). Pojawienie się jednocześnie we wszystkich było jednak niemożliwe, stąd też wybraliśmy trójkę najciekawszych naszym zdaniem artystów.
Świetnie sprawdziła się nieduża sala Restauracji „Pod Ratuszem”, gdzie jedynie z akustyczną gitarą pojawiła się amerykanka Tiny Vipers. Jej hipnotyzujące melodie okazały się jeszcze bardziej wciągające niż na płytach, a kameralny nastrój kompozycji intensyfikowała przestrzeń tłocznie wypełnionej restauracji. Ci, którym nie udało się wejść do środka, mogli słuchać muzyki artystki siedząc przy stolikach ustawionych tuż przy jej oknach.
Kolejnym celem był Dom Kultury i gwiazda ostatniego dnia festiwalu, brytyjski zespół Wire. Pod względem artystycznym ich występowi nic zarzucić się nie da – post-punkowe kompozycje zostały zaprezentowane z niespotykaną werwą i energią, a zespół na tyle zaangażował się w występ, że w pewnym momencie zwrócił nawet uwagę ochroniarzom, aby ci do woli dali wyszaleć się fanom pod sceną.
Zastrzeżenia można mieć jednak co do lokalizacji – taki typ muzyki w ogóle nie pasuje do wypełnionej po brzegi fotelami kinowymi sali Mysłowickiego Domu Kultury. Jeśli organizatorzy Off-Festivalu anektują na potrzeby imprezy przestrzenie zamknięte, winni pamiętać, że należy zapraszać tam grupy, których muzyka wymaga właśnie takiego kameralnego odbioru. Wire zdecydowanie najlepiej nadawali by się na główną scenę w parku Słupna.
Co innego występ Ólafura Arnaldsa, który do przestrzeni Kościoła Ewangeliskiego nadawał się doskonale. Przy akompaniamencie kwartetu smyczkowego zagrał koncert pełen medytujących kompozycji, które jednak w wielu momentach nużyły i brzmiały dość wtórnie. Podczas występu można było więc raczej ochłonąć po całym festiwalu niż z zaangażowaniem wsłuchiwać się w muzykę Islandczyka.
Off 2009 pokazał, że jest wyrazistym festiwalem o nieprzypadkowej ofercie, który jest wręcz niezbędny na kulturalnej mapie Polski. Największy komplement sprawił mu chyba tourmanager HEALTH, określając Off jako „nie licząc Primavera Sound, najfajniejszy festiwal na jakim byliśmy”. Równocześnie, swojski klimat, siermiężne trzeszczenie mysłowickiej rzeczywistości i niedociągnięcia organizacyjne sprawiają, że festiwal ciągle nie realizuje swojego potencjału. Mógłby dobrze zarabiać na piwku oraz innej gastronomii wszelakiej i w ten sposób zmniejszyć zależność od publicznej kasy i/lub sponsorów. Przecież reklamy banku emitowane między koncertami to kuriozum na skalę światową!
Off mógłby spokojnie przyciągać więcej widzów z Czech – blisko mają – oraz z Niemiec i innych krajów zachodnich – z ich perspektywy jest niewiarygodnie tani, a bliskość Krakowa sprawia, że w pakiecie może to być idealny wypad wakacyjny. Na takim otwarciu skorzystałby i festiwal i publiczność. Wtedy może zrealizuje się wizja starszego stażem kolegi po piórze, że kiedyś gwiazdą Offa mógłby być Sonic Youth albo Flaming Lips. A na razie cieszmy się tym, że małe jest piękne, a nasze polskie kompleksy na chwilę trochę mniejsze.
[Piotr Lewandowski, Jakub Knera]