Na ostatnich dotychczas koncertach St. Vincent w Europie w 2012 roku uwagę najbardziej zwracała pewność siebie Annie Clark – brzmienie, wyrazistość ekspresji i energia zespołu były tego pochodną. To nie była już nieco wycofana, nieśmiała piosenkarka z czasów Marry Me i Actor, ale osoba przekonana do swych pomysłów i ekstrawagancji. Płyta z Davidem Byrne’m była tego potwierdzeniem, Annie nie była na niej +1 starszego od siebie pana, tylko współliderem. Czwarty album St. Vincent imponuje nie tyle nowymi pomysłami, co śmiałością ich realizacji, pójściu na całość, zanurzeniu się w ekstrawagancjach bez tłamszenia wrodzonego popowego talentu. Nawet wizerunek na okładce odzwierciedla tę przemianę, dorośnięcie do realizacji, wręcz narzucania własnych decyzji bez pytania się o zdanie. I słusznie, bardzo w tym Annie do twarzy. Robotyczne riffy, inspirowane syntezatorami brzmienie gitary, pewna nerwowość idą tu w parze z precyzją, a teksty czasem w postaci quasi-tweetów, czasem prowokacji („I prefer your love to Jesus” w najdelikatniejszym utworze płyty), czasem trafnych obserwacji, doskonale współgrają z tym wykoncypowanym, naszpikowanym bodźcami, ale jednak przystępnym albumem.
Jedyną bezpośrednią pozostałością po współpracy z Byrne’m jest singlowy „Digital Witness”, zrytmizowany i oparty na groove instrumentów dętych. To sympatyczne i udane nawiązanie. Za drugą i dużo mniej udaną pozostałość można jednak uznać toporną stylizację bębnów na bity programowane gdzieś w końcu lat 90. Teoretycznie gra tutaj (na zmianę) dwóch perkusistów, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że pomysły Johna Congletona na programowanie bębnów, które drażniły na Love This Giant, także i tutaj dominują, zarówno rytmicznie jak i barwowo. Rozumiem, że St. Vincent zależało na jak najbardziej „współczesnej” formie, co się w produkcji instrumentów harmonicznych udało doskonale i tym bardziej perkusyjne retro razi.
Od strony kompozycyjnej St. Vincent można uznać ze pewne podsumowanie ostatnich trzech lat twórczości Annie, oznaką czegoś zupełnie nowego jest tutaj właściwie tylko „Bring Me Your Loves”, utwór najbardziej jakby pozlepiany z sampli żywych instrumentów, z frenetyczną (i dobrze brzmiącą) perkusją oraz triadą syntezatorów wokół Annie. Ale konsekwencja St. Vincent ma sens, jej wizja nabrała wyrazistości, a realizacja jest imponująca. Pamiętając, jak utwory ze Strange Mercy wypadały na żywo, mam wrażenie, że to właśnie St. Vincent będzie grała TE koncerty, które trzeba zobaczyć w tym roku.
[Piotr Lewandowski]