Annie Clark jest dla mnie gwiazdą tego lata. Trzecia płyta St. Vincent była jej dotychczas najlepszą, ale że jej talent i potencjał tak wystrzeli na koncertach, to się szczerze mówiąc nie spodziewałem. Po Actor to nadal był zgrabny, ale jednak w miarę przejrzysty pop-rock z ambicjami, teraz – hiper-intensywna, perfekcyjnie zagrana, ale nieokiełznana i pełna fantazji muzyka. Annie fascynuje jak widać jednak nie tylko rówieśników, ale i facetów o pokolenie starszych. Na koncertach St. Vincent Annie opowiada, jak dostała w prezencie od Marka Stewarta gąbkę do naczyń stylizowaną na Sida Viciousa, z komentarzem „This is what's become of punk”, po czym gra pierwszorzędny kower „She Is Beyond Good and Evil” Pop Group i punkowy „Krokodil”, wykonywany z reguły tak jak na zdjęciach z festiwalu Flow. Teraz, po genialnym lecie przychodzi czas na jak sądzę nie mniej imponującą jesień u boku Davida Byrne, otwartą ich kapitalną wspólną płytą.
Love This Giant to zestaw piosenek świetnie wykorzystujący przewagi każdej ze stron współpracy, eksponujący wspólną dla nich przestrzeń i znajdujący dla niej oryginalne brzmieniowe środowisko – nawet jeśli Byrne nagrywał płyty oparte na instrumentach dętych, a St. Vincent raz po raz po nie sięga, to jednak uczynienie prawie 10-osobowej dętej sekcji głównym tworzywem tej płyty jest doskonale sprawdzającą się niespodzianką. Także dzięki różnorodności aranżacji dęciaków, rozpinających się od gershwinowskiego romantyzmu po funk i groove. Wrażenie robi również elastyczne potraktowanie funkcji duetu – utwory, w którym jest on dialogiem, jak singlowe „Who”, należą do mniejszości, wokalnym pierwszym planem Clark i Byrne się wymieniają, raz po raz wspomagając nawzajem z drugiego planu, a w roli gitarzysty (-tki) stopili się w jedno. Sprawia to, że Love This Giant zdecydowanie brzmi jak zbiór wspólnie stworzonych piosenek (choć takie „Ice Age” i „The Forest Awakes” mogłyby wejść na płytę St. Vincent, ale to chyba nie do uniknięcia). Razi niestety wątek rozwijany poniżej w tekście Wojtka, czyli automatyczna, topornie zaprogramowana przez Johna Congletona perkusja. Cały album jest w głównej mierze oparty na oddechu i ma dzięki temu wyrazisty puls, z którym te syntetyczne bębny zbyt często się gryzą, a zbyt rzadko go ciekawie kontrapunktują. Podejrzewam, że z żywej perkusji zrezygnowano aby nie nadać całości zbyt soulowo-funkowego posmaku, ale w północnowschodnich Stanach na pewno można było znaleźć wielu bębniarzy, którzy zagraliby w sposób nieoczywisty, a nawet quasi-syntetyczny (wyobraźcie sobie tu Grega Saunier z Deerhoof albo Questlove’a z The Roots…). To na szczęście tylko rysa na tej błyskotliwej, przedłużającej lato płycie.
[Piotr Lewandowski]
David Byrne słynie z wielu rzeczy. Jest muzykiem, charyzmatycznym performerem, artystą wizualnym, pisarzem, reżyserem, aktorem, bloggerem, dizajnerem, ma swoje radio, wytwórnię (a nawet dwie), jest również słynnym rowerzystą. Ostatnio wydaje się, że coraz bardziej znany jest także jako świetny, rozumiejący innych współpracownik. Z najróżniejszymi muzykami współpracuje w zasadzie od początku swojej kariery i z niektórymi nagrał nie tylko single lub tradycyjne udziały gościnne, ale również całe albumy. Wielu fantastycznych muzyków przewinęło się przez poszerzony skład Talking Heads, a później różne jego zespoły z okresu solowego. David nigdy nie bał się pracować z ludźmi wyjętymi z różnych muzycznych stylistyk i z odległych również geograficznie lądów. Wydaje mi się, że w tym kontekście chyba jeszcze tylko nie robił niczego z ludźmi z Antarktydy.
Najbardziej znanym i najbardziej legendarnym z kooperacyjnych albumów jest oczywiście My Life In The Bush Of Ghosts, nagrany w duecie z Brianem Eno. Ta naładowana międzykulturowymi wątkami, wizjonerska płyta działa do dziś i upływ czasu tylko dodaje jej pionierskiego blasku, a kolejne pokolenia młodych muzyków zawdzięczają jej wiele. To wiemy.
W ostatnich latach słynne były pojedyncze utwory nagrane z Dirty Projectors (fantastyczne „Knotty Pine“), Brazilian Girls, czy ostatnio z Jherekiem Bischoffem, ale główne uderzenie pochodziło z albumów przygotowanych wspólnie z Fatboy Slimem (Here Lies Love, koncept album o życiu Imeldy Marcos, z udziałem kilkudziesięciu bardzo różnych i bardzo znanych wokalistek), Everything That Happens Will Happen Today ponownie po wielu latach z Brianem Eno czy też soundtrack do filmu „This Must Be The Place“, częściowo skomponowany z Bonnie’m Prince Billy. Nie chcę tutaj rozpisywać się o nieskończonych walorach tych kooperacji, każda ma specyficzny smak i odmienny artystycznie sens. Kto jeszcze nie zna, niech sprawdzi.
Od kilku lat na blogu Byrne’a zaczęły się pojawiać raczej krótkie informacje o bliżej niesprecyzowanym projekcie z St. Vincent, że gdzieś tam się spotkali, że przysłała mu jakieś aranże zrobione w garagebandzie, że intryguje go, co Annie Clark tworzy. Na początku chodziło o dosyć tajemnicze przedsięwzięcie koncertowo-charytatywne. Wiedziałem, że znają się i mają szczególny artystyczny kontakt. Annie w tym czasie stawała się coraz większą gwiazdą rozpoznawalną na całym świecie, David był zajęty wieloma przedsięwzięciami. Nagle kilka miesięcy temu, w nieoczekiwanym momencie David pisze, że będzie wspólna płyta. Było to mniej więcej wtedy, kiedy ostatnia płyta St. Vincent Strange Mercyzaczęła być naprawdę popularna.
I doczekaliśmy się. Odnoszę wrażenie, że ostatnio mało było płyt poddanych tak szczegółowo przeprowadzonej promocji, stopniowanie napięcia było idealne. Nie dziwi to w momencie, kiedy poznaliśmy już efekt - ta płyta ma wielki potencjał, dla obojga artystów może znaczyć dużo - David wzmocni swoją pozycję jako wiecznie młody i rześki twórca, a Annie wejdzie w najwyższy gwiazdorski, wysokobudżetowy obieg.
Jako płyta skomponowana i nagrana w duecie – i to przez artystów skupiających się na co dzień nad solową karierą – jawi się jako przykład wzorcowy. Oni sami w bardzo licznych wywiadach mówią dokładnie o tym, że tak dobrze z nikim im się dawno nie pracowało, że rozumieli się idealnie, zaskakując się wzajemnie, przerzucając pomysłami i mając masę zabawy. Pozwoliło im to także na testowanie takich pomysłów, które trudno byłoby wykorzystać na solowych płytach – Annie śpiewająca teksty Davida czy wspólne pisanie słów piosenek lub wymyślanie melodii do podesłanych akordów, chwytów. Czuje się, że wiele pomysłów powstawało także w studio, w trakcie nagrania, zapewne wynikało to z bardzo ograniczonego czasu na sesje, ale też działa w efekcie jak subtelnie przyjęta metoda pracy.
Cała płyta jest oparta na brzmieniu sekcji dętej, głównie ośmioosobowej, ale czasem poszerzonej, w utworze „The One Who Broke Your Heart“ nawet o całe dęciaki z Antibalas i The Dap-Kings jednocześnie. Cały ten brass jest w każdym utworze zaaranżowany inaczej, stylistyczny rozrzut jest spory, od funkowych lików, przez soulowe akcenty i latynoski puls, aż po rozwiązania kojarzące się z muzyką filmową czy kameralistyką.
Dla Byrne’a praca z instrumentami dętymi nie jest niczym nowym, są obecne na większości jego solowych płyt, im muzycznie bliżej Brazylii i Ameryki Łacińskiej, tym ich więcej, królują na Rei Momo, wiodą prym na Uh-Oh. W tym zestawieniu wygrywa jedna z najlepszych jego produkcji, niesamowity album The Knee Playsz 1984, gdzie wokalom i recytacjom towarzyszy bardzo rozbudowana orkiestra dęta. I dla mnie Love This Giant automatycznie jest mierzone według tamtych dokonań. I jakkolwiek na nowej płycie mamy do czynienia ze smakowicie podaną muzyką, to brakuje mi takiego artystycznego ciężaru, jaki był obecny na The Knee Plays. To nie jest jakiś szczególny zarzut, po prostu wobec Davida mam niezwykle wyśrubowane wymagania i wiem, że zawsze może być jeszcze lepiej. Zdaję sobie przy okazji sprawę, że różne momenty życia muszą przynosić muzykę o różnej temperaturze, że nie należy oglądać się wstecz tylko dopasowywać twórczość do obecnej wizji, współpracowników, zespołu, koncepcji.
Jest też jedna rzecz, która mnie na tej płycie prawie rozczarowuje. Ciężar aranżacyjny tak bardzo przesunięto w stronę instrumentów dętych, głównie blaszanych, że trochę po macoszemu potraktowano sekcję rytmiczną, co w kontekście całej twórczości Byrne’a jest wysoce zastanawiające. To frenetyczny rytm był zazwyczaj głównym motorem i właśnie połączeniu rytmu z całą resztą przekazu, przenikaniu się tych sfer przyglądam się zawsze najbardziej. Na Love This Giant może nie rozczarowuje brak czy nadmierna prostota rytmów, tylko sposób, w jaki są zrealizowane i nagrane. W promocyjnym tekście rozsyłanym mediom pisze się, że warstwa perkusyjna jest szczególnie pieczołowicie opracowana przez Johna Congletona, stałego współpracownika Annie Clark i nadaje płycie współczesnego, nowoczesnego sznytu. A według mnie, momentami brzmi jak z jakiejś słabej najntisowej płyty, w najlepszym wypadku jak outtake z dajmy na to Feelings Byrne’a, nie ma też tutaj siły warstwy perkusyjnej solowych nagrań Annie. Tak jakby Congleton przestraszył się współpracy z kimś, kto w kwestii krzewienia afrykańskich i latynoskich rytmów w naszym kręgu kulturowym ma wybitne osiągnięcia, a autorzy albumu skupieni na aranżowaniu dętych trochę tego nie zauważyli. Lepsze momenty pojawiają się, kiedy za sprawą stałego współpracownika i przyjaciela Davida, Brazylijczyka Mauro Refosco, dochodzi trochę żywej, rasowej, skromnej, ale rozwibrowanej perkusji. Oczywiście, wielkiego dramatu nie ma, to co tutaj słyszymy i tak jest o niebo lepsze od większości perkusyjnych aranżacji na przeciętnej nowo-popowej płycie, ale powtarzam – Davidowi stawiam najwyższe wymagania, od Annie w tym kontekście też oczekiwałem nieco więcej.
Być może muzycy mają tutaj jakiś swój tajemniczy cel, może faktycznie chcieli rozdzielić dęte od reszty bardzo wyraźnie, kontrapunktować mięsiste i żywe brzmienie blachy miękką, matową, zbyt automatyczną perkusją. Ja choć się staram, to jednak pełnej satysfakcji tutaj nie odnoszę.
Na szczęście to co dostajemy w warstwie wokalnej i tekstowej jest wybitne. Szczególnie współpraca wokalistów jest wzorcowa, momentami wybitna – suma przeciwieństw, nikt nikomu nie wchodzi w paradę, nie przekrzykuje, to raczej z delikatnym wycofaniem i niezwykłą skromnością mamy do czynienia. Ale delikatność nie oznacza braku siły – takiej energii w głosach, nawet jeśli śpiewają cicho, życzyłbym każdej lepszej popowej płycie. Potrafią śpiewać unisono, a gdy trzeba jedno robi oddalone chórki w dwugłosie, wymieniają się tekstami, dopasowują brzmienie do znaczenia słów. Annie czasem bosko pokrzykuje a David wydaje się czuły i uważny w głosie jak nigdy, słucha. Melodie są proste i złożone zarazem, możemy to zawdzięczać fascynacjom płynącym z dalekiego świata. Szczególnie według mnie czuje się tutaj szkołę brazylijską, kłania się inny kumpel Byrne’a Caetano Veloso, co mimo ewidentnego wątku miejskiego w nastroju płyty, dodaje słońca i dosyć ciepłej plażowości.
Rewelacyjne są także partie gitary. Już pierwszy raz, kiedyś tam, gdy usłyszałem jak gra Annie od razu nasunęło mi się skojarzenie ze sposobem gry Davida, podobne lekko neurotyczne szarpnięcia skontrastowane ze złożoną harmoniką, czasem dla zwykłego gitarzysty dość dziwne rozwiązania rytmiczne i generalnie antysolówkowość, co nie wyklucza odjechanych mikrosolówek. Również wyraźna szkoła nowojorskiego post-punka i no wave. Niestety dokonania live St. Vincent znam póki co tylko z video, ale to co mogłem na ekranie zobaczyć potwierdza moje spostrzeżenie - momentami jakbym widział szczególną wersję Byrne’a! A teraz, gdy grają razem wspólne utwory, nie jestem w stanie powiedzieć, które to z nich w danym momencie gra. No dobra, po samym brzmieniu gitary jako takiej jest to wykonalne, ale wolę się rozsmakowywać w takim wykonawczym „rozmazaniu“ granic.
Singlowy „Who“, razem z jednym z najlepszych tegorocznych klipów, już jest wielkim przebojem. Na płycie jest jeszcze kilka takich killerów. Odniesie sukces. Wydana przez wytwórnię Byrne’a Todo Mundo wspólnie z coraz szybciej rozwijającym się 4AD ma poważne komercyjne wsparcie i potencjał. I cieszy mnie to. David w jednym z ostatnich wywiadów powiedział, że to była bardzo droga płyta, że zainwestował w nią dużo pieniędzy. Bo pomyślał, że to być może ostatni taki moment, gdy warto zrobić coś tak drogiego, w czasach, gdy przemysł płytowy znika lub przepoczwarza się w nową formę. Teraz albo już nigdy. I być może ma rację. Ale wydaje mi się, że ta inwestycja już się zwróciła, ostatnio niewiele jest płyt, które tak idealnie łączą efekt artystyczny z komercyjnym, nawet jeśli mówimy tutaj o komercji alternatywnej.
[Wojciech Kucharczyk]
[Wojciech Kucharczyk, Piotr Lewandowski]