„Poproszę o kolejne pytanie. Może kategoria „wielkie nazwiska“?“. Tak bym zaczął ten teleturniej. Kto nie zna tych dwóch panów, a uważa, że interesuje się muzyką, powinien się najpierw zastanowić nad swoim smutnym losem, a potem przez długi czas nie brać udziału w żadnym teleturnieju. O kastingach na kolejną „gwiazdę“ nie wspominając. Nie trzeba lubić, ale trzeba znać.
No tak, to był element zarozumiały, czyli coś co do tej płyty zupełnie nie pasuje.
Oni są wielcy, każdy w swojej całkiem szerokiej działce, ale się nigdy z tym nie obnosili. I z tej płyty to wręcz uderza - skromność i siła. Głosy, akustyczne gitary, wiolonczela jako bas (Jaques Morelenbaum) i bardzo prosta, choć brazylijska perkusja (stały współpracownik Byrne’a, genialny, niesforny Mauro Refosco). Aranże uproszczone, minimalistyczne, do tego stopnia, że pierwszy raz słyszę osobno każdą strunę i to co ona gra, w utworach które znam na wylot od dziecka.
Nie jest tutaj ważna technika, tylko czysta radość spotkania, emocje wynikające z tego faktu, ale również z samych piosenek. Chociaż jest minimalistycznie, to wszystko jest wypełnione, kompletne, dokończone. I jest też zabawa, humor. Trochę nie rozumiem, czemu to wychodzi tylko na cd, nie ma wersji DVD, bo słychać, że publika ma momentami niezły ubaw, panowie żartują (nie zawsze słownie) i wciągają słuchaczy do zabawy, a oni żywo reagują, śmieją się i cieszą, miło byłoby to zobaczyć, tym bardziej że duża sala Carnegie jest raczej ładnym miejscem. Trochę ta publika nierówno klaszcze i przytupuje, mogłaby się lepiej postarać biorąc udział w takim wydarzeniu, ale w tym przypadku nawet to dodaje tutaj uroku, jest zabawnym, naturalnym surround, lasem z jego mieszkańcami.
David i Caetano spotkali się lata wcześniej, co zabawne pierwszy raz jako filmowcy, na filmowym festiwalu. Ale wiedzieli o sobie, że przede wszystkim są muzykami, oczywiście. I od miłej rozmowy z drinkiem w ręku do wieloletniej przyjaźni, to jest coś.
Veloso - absolutny bóg brazylijskiego popu i jeden z największych żyjących muzyków, twórca delikatny ale niepokorny, co nie przeszkadza mu sprzedawać płyty w wielomilionowych nakładach. W świecie niebrazylijskim można go przyrównać tylko do Boba Dylana (nie muzycznie, w sensie znaczenia dla kultury) i do… Davida Byrne właśnie (w sensie szerokości zainteresowań, talentu, intuicji i możliwości). Byrne - człowiek instytucja, robiący dokładnie wszystko co może być określone zajęciem kreatywnym. I wszystko co najmniej dobrze, z naciskiem na wybitne.
Układ koncertu i płyty jest raczej klasyczny, najpierw jeden pan gra swoje, potem introdukcja drugiego, dochodzą stopniowo kolejni muzycy, następnie drugi bohater pogra swoje, potem trochę razem. Kompozycje obydwu. Ale w tym wypadku to nie jest stereotypowe rozwiązanie, bo innego pomysłu nie było, tutaj jest to wystarczające i efektywne, bo niczego dodawać nie trzeba. Wszystko się samo tłumaczy poprzez nieskrępowane, niewirtuozerskie mistrzostwo i naturalność. Są także momenty prawdziwej mocy, jak w końcówce „God’s Child“, czy rozwinięcie „Road To Nowhere“, lub chwile przyczajonej emocjonalnej eksplozji w jednej z najpiękniejszych pieśni naszej galaktyki „Um Canto de Afoxé para o Bloco do Ilê Aye“, którą Veloso napisał lata temu ze swoim wtedy małym synkiem Moreno. No i jest jak zawsze pełne wyciszenie w „Terra“.
Muzyka dla zupełnie dorosłych? I tak, i nie. Wyrzuć po kryjomu rodzicom płyty Stinga, włóż w to miejsce płyty Veloso i Byrne’a. Na początku ich to będzie boleć, ale potem już nigdy do starego policjanta nie wrócą. Fanom Bon Ivera i innych kołysankowiczów całkiem przyjemna lekcja muzycznej historii i trening z prawdziwego słuchania też by się bardzo przydały. A ci co gdzieś pośrodku? Tym prawdopodobnie wiele tłumaczyć nie trzeba.
Ja miałem łzy w oczach.
[Wojciech Kucharczyk]