Steve Gunn jest jednym z najciekawszych gitarzystów młodego pokolenia traktujących ten instrument jako najważniejszy, autonomiczny środek wyrazu, a jego hipnotyczny, narracyjny i instrumentalny zmysł pozwalają go postrzegać jako następcę nieodżałowanego Jacka Rose. Przeplatając gitarę akustyczną i elektryczną oraz solowe płyty z nagraniami z perkusistą Johnem Truscinski, Gunn rozwinął świetne połączenie instrumentalnej finezji i song-writingu. Gdzieś w tle jego półimprowizowanych utworów kryją się jednak fascynacje nie tuzami gitary solo, ale folk-rockiem lat 60tych, z Grateful Dead i Buffalo Springfield na czele. Na dwóch kapitalnych płytach wydanych tej wiosny te fascynacje po raz pierwszy wychodzą na pierwszy plan, choć wyrazu nadaje im oryginalny i elokwentny styl Gunna.
Time Off to jego pierwszy album w klasycznym rockowym trio, z Truscinskim na bębnach i Justinem Trippem na basie, w ostatnich dwóch utworach pojawia się też wiolonczela. W przeciwieństwie do poprzednich płyt Gunna, ten album nie jest zagrany na setkę, ale z wykorzystaniem dogrywanych ścieżek, co pozwala na świetną produkcję – osadzoną w tradycji, ale nowoczesną. Na sześć kompozycji cztery to piosenki. Jedna, „The Lurker”, jest w repertuarze Steve’a od dawna, jej kosmiczną, prawie 20-minutową wersję można znaleźć na boxie Not The Spaces You Know, But Between Them, wydanym na dziesięciolecie Three Lobed Recordings (Time Off akurat ukazuje się w Paradise of Bachelors). W pierwszym momencie nie byłem przekonany do tej zespołowej, nieco gładszej wersji, ale to chyba najlepsza piosenka Gunna w ogóle i można ją odkrywać ciągle na nowo z dreszczem ekscytacji. Utwór „Old Strange” wcześniej zarejestrowany został też przez Gunna z Black Twig Pickers na sesji NATCH, w tej wersji nabiera gorzkiej głębi i jest swoistym epitafium dla Rose’a. Dopełniające album dwa instrumentale również można tak potraktować, zwłaszcza zamykającą album ragę, choć ta zagrana jest w kwartecie i przez prawie dziesięć minut hipnotyzuje powracającymi figurami gitary, wibrującą wiolonczelą i wrażliwą sekcją rytmiczną. Time Off odnosi się do tradycji, ale jest tryumfem wyobraźni w wykorzystaniu klasycznych środków, fantastycznym dowodem na to, że instrumentalne poszukiwania połączone z piosenkowym zmysłem mogą dać piorunujące rezultaty. W tym względzie na żadnej wcześniej płycie Gunnowi tak bliski nie był Michael Chapman.
Golden Gunn to współpraca Gunna z duetem Hiss Golden Messenger, którą z okazji RSD wydało na winylu Three Lobed. Płyta jest w sumie jeszcze bardziej zaskakująca i zdumiewająca w swoim pięknie. Zapowiadający ją utwór „The Sun Comes Up a Purple Diamond” zdawał się cudowną odpowiedzią na „For what its worth”, absolutny klasyk Buffalo Springfield, zrealizowaną z wykorzystaniem zakurzonego automatu perkusyjnego. W podobny sposób zbudowany jest „Dickie’s Theme” (w obu śpiewa Gunn), a „Let Me Shine (Deathhouse)” przynosi więcej country (śpiewa M.C. Taylor z HGM). Połowę płyty stanowią jednak kompozycje instrumentalne, w których gitarowe duety podlane są odrobiną syntezatorów, ów siermiężny automat przeplata się akustyczną perkusją, w paru miejscach wkraczają instrumenty dęte i cymbały. Istotnym tworzywem kompozycji są powtórzenia fraz poszczególnych instrumentów, a produkcja całości jest zaskakująco easy, żeby wręcz nie dodać listening. Instrumentalne „From A Lincoln Continental” czy „Goner” mają w sobie coś z Tortoise, ale też z soft-rocka i właśnie opanowanie tej miękkości bez ocierania się o banał, wydobycie z niej hipnotycznych właściwości zdumiewa tu najbardziej. Płyta brzmi przepięknie, brzmienia są dopracowane, barwne, a cierpliwość rozwijania utworów doskonale im służy. Dwie płyty w dwa miesiące i udokumentowane spektrum możliwości Gunna wzrosło skokowo. Mam nadzieję, że fucha gitarzysty w Violators Kurta Vile przyciągnie do niego nowych słuchaczy, ale nie utrudni własnej aktywności – szkoda by było.
[Piotr Lewandowski]