Na tle powrotów zespołów definiujących gitarowe granie dwóch ostatnich dekad XX wieku – od Devo, My Bloody Valentine i Pixies, przez Jesus Lizard po Faith No More, Smashing Pumpkins i ostatnio Pavement, reaktywacja Polvo jest absolutnie wyjątkowa. Po pierwsze, chyba nikt się jej nie spodziewał, ani o nią nie modlił. Po drugie, po dwunastu latach od przekombinowanego i budzącego kontrowersje wśród fanów „Shapes”, Polvo wrócili nie po to, by zagrać trasę i dorobić do przyszłej emerytury, lecz by wydać płytę, która okazuje się najlepszą w ich karierze. Kwartet z Chapel Hill, NC, nie zapomina, że na przestrzeni lat 1990-1998 jego muzyka miała wspólny, psychodeliczny-jammujący mianownik z Sonic Youth, konkretną dynamikę bliską Fugazi i Girls Against Boys, indierockową lekkość Pavement i math-rockową precyzję. Jednak bez żadnej presji nagrał płytę, która wnosi do jego dorobku wiele, wiele nowego.
„In Prism” to najbardziej dojrzały, kompozycyjnie i brzmieniowo zwarty album Polvo, w którym równocześnie jest wiele luzu i przestrzeni. Obfitujące w rytmiczne i stylistyczne wolty utwory są dość długie, ale zarazem cholernie spójne i wciągające, zaś jammy i instrumentalne pasaże zawsze prowadzą do właściwego celu. Co więcej, Polvo nigdy nie byli aż tak melodyjni, wokalista Ash Bowie śpiewa z nieznaną wcześniej pewnością, a mocne, dynamiczne momenty pozostają w złotej proporcji z chwilami niemal lirycznymi.
„In Prism” to płyta, którą mógł nagrać tylko zespół o korzeniach w latach 90-tych, ale brzmiąca bardzo współcześnie – selektywnie, głęboko i z rozmachem. Połączenie dojrzałości kompozycyjnej i wykonawczej z mocnym, przestrzennym brzmieniem, z nawiązką rekompensuje utraconą młodzieńczą desperację i surowe brzmienie Polvo sprzed lat piętnastu. „In Prism” nie deprecjonuje bynajmniej ich ówczesnych dokonań, ale wnosi nową jakość i wierzę, że otwiera nowy rozdział w historii grupy. Wspaniały powrót.
[Piotr Lewandowski]