polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Indigo Tree Lullabies Of Love And Death

Indigo Tree
Lullabies Of Love And Death

Nie jestem pierwszym, który to powie i pewnie nie ostatnim. Wrocławski duet Indigo Tree zadebiutował płytą, która nie tylko pozwala leczyć polskie kompleksy, ale obroniłaby się też za Odrą, Renem, Kanałem La Manche i za Atlantykiem również. „Lullabies Of Love And Death” to wciagająca opowieść na kilkunastu stronicach. Gitarowe ballady przeplatają się na nich z chwytliwymi piosenkami i zgrabnymi miniaturkami nie sięgającymi minuty, dzięki czemu w narracji ukrytych jest kilka zabójczych tematów, a całość okazuje się fascynująco naturalna i spójna. Sporadycznie pojawiające się bębny, trąbka (w wykonaniu muzyków Robotobibok), instrumenty klawiszowe idealnie punktują gitarowy tandem Filip Zawada – Peve Lety, wzmacniając go tam, gdzie jest to potrzebne i właściwe. Skromne, wycofane nieco brzmienie i dyskretne aranżacje tworzą płytę, na której umiejętność uzyskania rzeczy pięknych z najdrobniejszych składników ociera się o geniusz.

Jasne, że skojarzenia z amerykańskim folkiem jako takim czy starszymi płytami Animal Collective nasuwają się same, od czasu do czasu pobrzmiewają echa tego, co najlepsze w avant-popie, a taki singlowy Swell przywodzi na myśl dokonania Brad, nieodżałowanego, zapomnianego już projektu ze Seattle. Nie ma to jedna żadnego znaczenia, gdyż Indigo Tree grają tak, jakby od kilku lat nie słuchali muzyki, tylko szumu drzew na Ślęży. Naturalność i intuicyjność albumu jest jego kapitalną zaletą, sprawia, że drobne niedociągnięcia i fałsze nie drażnią, wręcz przeciwnie, dodają mu autentyczności i uroku. Nie zamierzam prognozować jak szerokim echem „Lullabies Of Love And Death” może odbić się w Polsce i czy uda się tę płytę wyeksportować. Ale wiem, że płyty tak wiarygodne, pomysłowe i hipnotyzujące zdarzają się bardzo, bardzo rzadko. Cudo.

[Piotr Lewandowski]