W maju tego roku, na festiwalu Fertilizer w Londynie, Sing Sing Penelope zagrało koncert wyjątkowy - niemal godzinną, nieprzerwaną, fantastyczną improwizację, która zszokowała słuchaczy, także tych, którzy SSP widzieli wcześniej nie jeden raz. Przed oczyma stanął mi archetyp takich występów, za jaki uznać można klasyczny występ "Call It Anything" Milesa Davisa na festiwalu Isle of Wight (nawet z DVD robi wrażenie). Na najnowszym albumie SSP także wyraźnie wyczuwalny jest duch Davisa z elektrycznego okresu przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. I również mam wrażenie, że w takiej formie bydgoskiej formacji jeszcze nie słyszałem.
Choć fusion obecne było w muzyce SSP już dawno, to do tej pory nie przyjęło tak żywej, organicznej i nieokiełznanej postaci. "Stirli People" ukazuje SSP jako sekset z trębaczem Andrzejem Przybielskim - osobowością wielce zasłużoną dla polskiej improwizowanej sceny, lecz ostatnimi laty pozostającą w cieniu. Materiał został specjalnie przygotowany dla tego składu i zarejestrowany na żywo. Wieść gminna niesie, że towarzyszące nagraniom koncerty w łódzkiej Jazzdze były nierówne, a muzycy nie zawsze podążali tą samą ścieżką. Na zarejestrowanej podczas próby w Jazzdze i bydgoskim Mózgu płycie meandrów i wątpliwości nie ma. Muzycy pewnie, ze swobodą i wyobraźnią przekuwają zręby utworów w żywe, pulsujące improwizacją numery, w których popisy solistów nigdy nie dominują nad obrazem całości, a nastrój gładko przepływa przez abstrakcyjne pasaże, poetyckie partie i energetyczne spięcia. Choć punktem wyjścia jest fusion, czuć tu pewną słowiańskość. Improwizacja zaprzęgnięta jest w służbę integralnej wizji albumu, który spaja wyczuwalna między dźwiękami radość grania. Jazz najwyższej próby, ot co.
[Piotr Lewandowski]