Jeśli ktoś godnie niesie dziś sztandary Black Flag i Dead Kennedys, to Fucked Up. Kanadyjska grupa umieściła politycznie zaangażowany punk i hard-core z ich wybuchową energią w potężnym i nasyconym detalami brzmieniu. Ich "The Chemistry Of Common Life" to jedna z najlepszych gitarowych płyt AD 2008, a na koncercie na Off Festivalu spodziewajcie się niespodziewanego. Z Sandy Miranda, basistką Fucked Up, spotkaliśmy się na festiwalu Primavera Sound.
W sierpniu zagracie po raz pierwszy w Polsce, ale dziś w Barcelonie macie ponoć zagrać unplugged, pierwszy raz w karierze, jak sądzę. Fucked Up bez prądu???
Nie, skąd. Dostaliśmy od organizatorów propozycję zagrania krótkiego setu w namiocie, gdzie odbywają się koncerty unplugged. Jednak od razu doszliśmy do wniosku, że nasza muzyka kompletnie nie nadaje się do grania jej bez prądu i odmówiliśmy.
Nie jestem zdziwiony. Za to byłem szoku, gdy zobaczyłem Was w programie sceny akustycznej. Organizator Was jednak w nim umieścił.
To kompletna pomyłka. Mam nadzieję, że nie rozczarujemy nikogo, kto spodziewał się przyjść na Fucked Up unplugged i zobaczyć najgorszy koncert festiwalu. [śmiech] Przecież jesteśmy gitarowym zespołem! Gramy na trzy gitary, głośno, elektrycznie i punkowo. Wątpię, żeby granie tej muzyki akustycznie miało sens. Co prawda, kiedyś zagraliśmy w Wiedniu dwa utwory akustycznie, na dodatek w łazience - zrobiliśmy to na prośbę ekipy, która kręci zespoły grające w dziwnych miejscach (www.theyshootmusic.com - przyp. red.). Był to raczej głupawy żart, zabawna odmiana, ale nie brzmiało to zbyt dobrze. Nie sądzę, że kiedykolwiek usłyszysz nas grających akustyczny set.
Jaki jest Twój ulubiony album unplugged?
Słucham teraz sporo akustycznej muzyki, folku, ale jednak płytą "wszechczasów" jest unplugged Nirvany. Byłam nastolatką, kiedy ta płyta się ukazała. Ten album był prawdziwym wydarzeniem, jego brzmienie - przecież to grał zespół grunge'owy - było wspaniałe.
Rozumiem Cię doskonale. Przejdźmy do Waszej muzyki. Dlaczego przez tak długi czas wydawaliście tylko single, których uzbierało się kilkadziesiąt, zanim nagraliście pierwszy album?
Złożyło się na to kilka kwestii. Po pierwsze, tak naprawdę nie chcieliśmy zostać normalnym, aktywnym zespołem. Interesowało nas granie koncertów w Toronto, wydanie kilku singli - działalność na małą skalę. Rzeczywistość potoczyła się inaczej. Zaczęliśmy grać poza Toronto, publiczność dobrze nas przyjmowała i nagle się okazało, że nagrywamy znacznie więcej singli, niż pierwotnie zamierzaliśmy. Dlaczego kolejne single, a nie od razu album? Mike, nasz gitarzysta, jest zafascynowany singlami z doo wop i rhythm and bluesem z lat sześćdziesiątych, stąd sympatia do singli. Z drugiej strony, był to sposób kontroli jakości tego, co wydajemy, zagwarantowania, że publikujemy tylko utwory, z których jesteśmy naprawdę zadowoleni. Nie chcieliśmy żadnych wypełniaczy, które zdarzają się na płytach. W rezultacie przez lata uzbierało się tych singli sporo i spoglądając na nie teraz, można dostrzec ewolucję zespołu.
A nawet każdy drobny krok w tej ewolucji.
Dokładnie. Sądzę, że rejestrowanie co kilka miesięcy drobnych zmian bardzo nam pomogło. Wydaje mi się, że gdybyśmy od razu starali się nagrać płytę, nie wyszło by nam to na dobre. Poza tym, każdy z nas kolekcjonuje płyty, więc winyle są nam bardzo bliskie. A dla ludzi zbierających płyty, cykl singli jest atrakcyjny.
Gdy wreszcie wydaliście płytę, była ona naprawdę długa.
No tak. Cóż, pracowaliśmy nad nią długo. Niektóre kawałki ukazały się wcześniej na singlach, ale mieliśmy też sporo materiału, który czekał na nagranie. Zabawne, ludzie narzekają na długość tamtej płyty, ale moim zdaniem każdy kawałek na niej się broni, więc nie przeszkadza mi, że jest tak długa. Za to drugą płytę nagraliśmy znacznie krótszą. [śmiech]
W przypadku "Chemistry of Common Life" nie musieliście zastanawiać się, co zrobić z materiałem, który czeka. Cały album trzeba było zrobić od zera. Czy to pomogło stworzyć jego wizję?
Na pewno. Zawsze zależało nam, żeby albumy miał swój temat, koncept, w którym zanurzona jest każda piosenka. Na "Hidden World" udało się to częściowo, na "Chemistry." lepiej. Nie chodzi tylko o przekaz, lecz też o wątki muzyczne. Na "Chemistry." jest sporo tonacji molowych i mroku, które lubię. Stworzenie tej płyty nie było jednak łatwe. Wszystkie piosenki napisaliśmy na album, choć nie byliśmy obciążeni bagażem pomysłów, to jednak było to kłopotliwe. Pierwsza płyta została dość dobrze przyjęta, więc czuliśmy trochę presji, ale przede wszystkim chcieliśmy uniknąć nagrywania podobnego albumu. Gramy już dobrych kilka lat, sama się zbliżam do trzydziestki - już nie interesuje nas granie po prostu punk rocka. Więc podoba mi się, że nowy album jest bardziej dopracowany, spójny i pokazuje, że nie stoimy w miejscu.
Mam wrażenie, że novum jest też pietyzm produkcji tej płyty - multiplikowanie ścieżek, wyczuwalny nacisk na detale.
Spędziliśmy w studio znacznie więcej czasu niż kiedykolwiek wcześniej i staraliśmy się to wykorzystać. Single z reguły nagrywaliśmy w jeden dzień na setkę. Wraz z upływem czasu pojawia się potrzeba robienia pewnych rzeczy z większym rozmysłem. Nagranie "Chemistry." zajęło pół roku, ale pracę w studio raz po raz przerywaliśmy koncertami. Mike i Jonah, nasz perkusista, który jest najbardziej utalentowanym muzykiem, jakiego znam, poświęcili wiele czasu na edycję materiału, tak by wnieść naprawdę nową jakość. W rezultacie, ta płyta brzmi kompletnie inaczej niż starsze nagrania. Jestem zadowolona z kierunku, w którym podążamy - muzyka staje się bardziej przemyślana.
Na "Chemistry." pojawia się wielu gości. Od początku planowaliście ich zaprosić?
Tak, choć oczywiście nie usiedliśmy na początku sesji i nie spisaliśmy na kartce kogo zaprosimy. Mamy przyjaciół zajmujących się muzyką i nawet jeśli jest ona dość odmienna od naszej, to jednak tworzymy muzyczną wspólnotę. Chcieliśmy, aby na tej płycie wyczuwalny był społecznościowy aspekt. Vivian Girls znamy i lubimy od dawna. Sebastien Grangier (kiedyś muzyk Death From Above 1979 - przyp. red.) jest znajomym Damiena, naszego wokalisty. Dallas Green gra w Alexisonfire i tak się poznaliśmy. Włączenie ich w pracę nad albumem było bardzo fajne. Nawet jeśli gramy różną muzykę, to nasze poglądy i postrzeganie świata są podobne. Co tam jeszcze? Flet otwierający album nagrała mama Jonah, która jest nauczycielką muzyki. Poza tym są perkusionalia, które nagrali znajomi znajomych. Moim zdaniem wszystko to dodaje głębi i faktury nagraniom.
Czy osiągnęliście punkt, w którym zaczęliście się powstrzymywać od dodawania kolejnych elementów?
Raczej nie. Dla mnie na naszej płycie udziwnień nie jest za dużo. Dla wielu osób jest ich za wiele, woleliby bezpośrednie punkowe granie. Ale tak się nie da grać w nieskończoność. Robiliśmy to przez parę lat i teraz chcemy iść dalej. Moim zdaniem istnieje przestrzeń na jeszcze więcej smaczków.
Czy po "Chemistry." gracie raczej dla innej, czy po prostu bardziej licznej grupy odbiorców?
Na pewno nasi fani teraz są nieco inną grupą niż kilka lat temu. Ale nasze koncerty też się zmieniły. Ciągle spotykamy na koncertach osoby, które poznaliśmy na samym początku, ale teraz przychodzi dużo więcej osób, które nie wywodzą się z punka ani hard-core, lecz są generalnie zainteresowane mocnym gitarowym graniem. Mam wrażenie, że gramy teraz też dla trochę starszej publiczności niż kiedyś. Oczywiście na koncertach ciągle widujemy nastolatków, co mnie bardzo cieszy - przypominają mi się czasy, kiedy sama miałam -naście lat i chodziłam na koncerty. Fajnie jest znaleźć się po drugiej stronie.
Jaki jest pierwszy ważny koncert, na którym byłaś?
The Melvins z kanadyjskim zespołem Eric's Trip. Miło to wspomnieć.
The Melvins grali na Primaverze dwa lata temu, Eric's Trip w ubiegłym roku, a teraz Wy. A co przyciągnęło Cię do punkai hard-core'u te kilkanaście lat temu? Muzyka i płyty, czy ludzie i otoczenie?
Jedno i drugie. Faktycznie wtedy zbierałam namiętnie płyty i single, choć teraz już tego nie robię. Możliwość spotkania ludzi o podobnych poglądach i zainteresowaniach, nie tylko muzycznych, miała duże znaczenie. W tym etapie życia, o którym mówimy, w bardzo ważne jest nawiązywanie kontaktów towarzyskich i odkrywanie prawd o świecie, społeczeństwie i sobie samym. Punk zawsze był polityczny, kładł nacisk na kwestionowanie stanu rzeczy i świata, świadomość tego, co dzieje się wokół, na świecie i we własnej społeczności. Ale jako muzyka punk wtedy mnie naprawdę interesował. Miałam sporo energii, więc granie szybkie i do przodu do mnie trafiało. Teraz już praktycznie nie słucham takiej muzyki - znudziło mi się, ciągle to samo.
Rozumiem, ile można słuchać o tym, jak uratować świat i wyzwolić uciśnionych.
Właśnie. Ciągle bliskie są mi punkowe ideały, DIY i w ogóle. Ale wolę słuchać muzyki dla mnie nowej, która mnie czegoś nauczy. Zabawne, człowiek dochodzi do punktu, w którym gra muzykę, której sam już właściwie nie słucha. Punk jest podstawą naszej muzyki, ale jest w niej bardzo wiele innych wpływów.
Czy w Waszym zespole odnajdujesz coś specyficznie kanadyjskiego?
Wydaje mi się, że najbardziej kanadyjskie są w nas osobowości. Ciężko być zespołem kanadyjskim. Trasy w Kanadzie są koszmarem logistycznym i komunikacyjnym. Przejazd z wybrzeża na wybrzeże zajmuje sześć-siedem dni. Przy tym z Toronto do Nowego Jorku jest dziesięć godzin jazdy, do Chicago - osiem. Całe wschodnie wybrzeże Stanów jest w zasięgu ręki. Do Anglii jest pięć godzin lotu. Więc graliśmy sporo w Stanach i w Anglii, nieco ignorując Kanadę. Z drugiej strony, przez długi czas nikt w Kanadzie się nami nie interesował. Kanadyjskie media i przemysł muzyczny dostrzegają rodzime zespoły dopiero wtedy, gdy te zyskają uznanie za granicą, zwłaszcza w Stanach. Gdy napisał o nas New York Times i zaczęliśmy być rozpoznawalni na Wyspach, zauważono nas w kraju. Nigdy też nie dostaliśmy żadnego wsparcia finansowego od rządu. W takich "lewicowych" krajach jak Kanada, zespoły dostają granty od rządu, ale my nie dostaliśmy ani centa. Może przez nazwę?
Nie zdziwiłbym się. W Polsce też występuje kompleks "zagranicy", o którym mówisz.
W naszym przypadku absurd sięgnął zenitu. Gdy zrobiło się o nas głośno, "Chemistry." dostało nominację do Juno, kanadyjskiej nagrody muzycznej, odpowiednika Grammy. Nagle wszyscy nas polubili i docenili. W każdym razie, teraz też nie gramy zbyt często w Kanadzie. Kanadyjką czuję się najbardziej, gdy jestem za granicą.
Słyszałem, że czasami kanadyjskie zespoły mają problemy na granicy ze Stanami. O co chodzi? Czy Wam się to kiedyś przytrafiło?
Wjazd do Stanów jest męczarnią. Na granicy, Amerykanie każdego traktują jak kryminalistę. Trzy lata temu nie wpuszczono nas do Stanów i mało brakowało, byśmy dostali zakaz wjazdu na pięć lat. Wtedy chyba byśmy się rozpadli. Dostaliśmy wówczas zaproszenie na festiwal w Nowym Jorku, który odbywał się w kilku klubach. Cały sprzęt był na miejscu, więc nie musieliśmy nic ze sobą zabrać. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy udając turystów - nie wzięliśmy nic, nawet instrumentów. Na granicy zaczęto nas wypytywać, gdzie jedziemy i po co, więc powiedzieliśmy, że jedziemy pobawić się na festiwalu w NY. Straż graniczna zaczęła google'ować nasze nazwiska i odkryła, że jesteśmy zespołem. Nie wiedzieliśmy, że szperają w internecie, więc zaprzeczyliśmy i odpowiadając na kolejne pytania ściemnialiśmy dalej. Skończyło się na tym, że za kłamstwa nie wpuścili nas do Stanów, ale jakimś cudem nie dostaliśmy zakazu na przyszłość.
Dlaczego Amerykanie nie chcą wpuszczać kanadyjskich zespołów?
Ponoć odbieramy pracę i pieniądze amerykańskim kapelom. Nieźle, prawda? Na mój rozum, to raczej nakręcamy im biznes, ludzie przychodzą na koncert, kupują piwo i jedzenie, więc ktoś na miejscu też zarabia. My zresztą fortuny na koncertach nie robimy. Po tym epizodzie wykupiliśmy taki dokument, który uprawnia do nieograniczonej liczby przekroczeń granicy. Kosztuje z tysiąc dolarów, czy nawet dwa, ale nie trzeba się martwić. Stany są dziwnym, niesamowitym krajem. Przejechałam je wszerz i spotkałam wiele wspaniałych osób. Ale jest tam wiele strachu i wrogości, stąd ta paranoja na granicach.
Na szczęście w Europie granice są już bardzo umowne. Gdy będziecie na kontynencie, nie zauważysz momentu, kiedy wjedziecie do Polski. Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w Mysłowicach.
[Piotr Lewandowski]