polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Jesu Conqueror

Jesu
Conqueror

W rezultacie ostatniej bytności w Polsce, Justin Broadrick pozostawił po sobie dość mieszane odczucia. Nie da się ukryć, że prezentacja jego najnowszego projektu nie wypadła zbyt imponująco. Stało się tak głównie ze względu na nieobecność perkusisty Teda Parsonsa, która skazała muzykę Jesu na mechaniczność laptopowych bitów, pozbawiając ją mocy i wciągającego smutku. O tym, jak wielka była to proteza, przekonaliśmy się w trakcie dwóch utworów, kiedy do Broadricka i Daltona dołączył perkusista Isis, Aaron Harris. Wówczas unaocznił się potencjał drzemiący w dźwiękach zespołu, magia, którą poznaliśmy słuchając zapowiadającą projekt epkę "Heart ache" oraz pełnowymiarowy już album z 2005 roku. Po tej wizycie powstał spory niedosyt, który mógł zniechęcić do dalszego obcowania z twórczością Jesu. Jeśli tak się stało, warto dać szansę na rehabilitację, gdyż niedawno ukazał się najnowszy, długometrażowy zestaw nagrań Broadricka - "Conqueror".

Kiedy debiutancka płyta odnosi sukces, spotyka się z pochlebnymi, a nawet entuzjastycznymi opiniami słuchaczy i recenzentów, drugi album zawsze jest wielkim wyzwaniem. Wysoko podniesiona poprzeczka sprawia, że oczekiwania są wyjątkowo wyśrubowane, a najmniejsze potknięcie może spotkać bezlitosna krytyka. Znamy wiele przypadków, kiedy twórca nie był w stanie pokonać syndromu drugiej płyty i poległ w starciu z wymagającymi odbiorcami. Pół biedy, gdy spowodowały to nieudane eksperymenty czy próby przekroczenia swej debiutanckiej twórczości - to można zrozumieć i przymknąć oko. Niestety wielu wystawia się na ostrze krytyki odcinając kupony od pierwotnego sukcesu, dokonując autoplagiatu, co jest już wykroczeniem niewybaczalnym.

Broadrick był narażony na powyższy syndrom niejako podwójnie, gdyż specyficzna stylistyka debiutanckiego, długometrażowego albumu Jesu powodowała, że wszelkie próby podążania dokładnie tą samą ścieżką byłyby muzycznym samobójstwem. Przecież już ówczesne 74 minuty ocierały się o granice tolerancji i przy całym moim zachwycie nad tamtą płytą, jej monotonny duch pozwalał na dokładnie tyle dźwięków, ile się na niej znalazło i ani sekundy dłużej. Na szczęście Broadrick jest zbyt doświadczonym twórcą, by wciągnąć się w pułapkę kopiowania samego siebie. Dowiodła tego wydana w 2006 epka "Silver", która pokazała, w którą stronę będzie zmierzać Jesu. Do potężnych, mrocznych, gitarowych riffów znanych z debiutanckiego krążka dołączyły jeszcze bardziej eksponowane i zwielokrotnione melodie, przenoszone zarówno przez gitary, jak i elektronikę oraz klawisze. Do tego dużo bardziej jasny i melodyjny stał się śpiew Broadricka, a utwory nabrały nieco tempa, wydostając się z uścisku monotonnego walca. Na dodatek, gdzieś umknął apokaliptyczny nastrój, a w muzykę wdarły się przebłyski nieśmiałego optymizmu. Rzecz jasna nadal dominującymi odczuciami jest smutek i nostalgia, jednak powoli przybrały one dużo jaśniejsze barwy. W efekcie tych zabiegów na "Silver" znalazły się cztery utwory, w których idealnie udało się wyważyć ciężar gitar z obecną przecież od zawsze melodyjnością. I nie waham się stwierdzić, że epka ta zawiera trzydzieści minut rewelacyjnej muzyki, której doskonałym zwieńczeniem jest utwór "Dead Eyes" pokazujący, jak świetnie Broaderic radzi sobie również z elektroniką i montażem fragmentów puszczanych wstecz.

Wydawałoby się, iż "Silver" stanowi doskonałe preludium dla regularnej płyty, a droga obrana przez Broadricka jest słuszna i właściwa. Po zapoznaniu się z "Conqueror" można jednak mieć co do tego wątpliwości. Wprawdzie tytułowy utwór robi świetne wrażenie i sugeruje, że mamy do czynienia z udanym rozwinięciem pomysłów z zeszłego roku (a jednocześnie i z "Jesu", bo akordy budujące podstawę utworu "Conqueror" są niemalże identyczne do tych z "Guarding Angel", zamykającego tamtą płytę..). Jednak kolejne dźwięki zaczynają stopniowo rozwiewać to przekonanie. Rzeczywiście mają w sobie jeszcze więcej przestrzeni, mniej melancholii, gitarowe riffy są jakby mniej brudne i o klasę lżejsze, śpiew wyraźniejszy, a rytmy bardziej dynamiczne. Broadrick porzuca zatem definitywnie mroczną, apokaliptyczną siłę debiutu, przechodząc na nieco jaśniejszą stronę mocy. Jednak o ile na "Silver" udało mu się wyszukać idealną równowagę, tutaj wydaje się, że nieco przesadził, zwłaszcza, że nacisk położony na melodie trafia w próżnię, gdyż są one dużo mniej przekonywujące. Pozbawione ciężkiego pierwiastka, niektóre kompozycje stają się przesadnie rozwleczone, zbyt wygładzone i konwencjonalne oraz zwyczajnie męczące. Kiedy zabrakło tego pełnego napięcia kontrastu między potężnymi riffami a prostymi melodiami, Jesu nie jest w stanie pochłonąć, wciągnąć w swój świat, jak udawało mu się wcześniej. Oczywiście nie brakuje tu niezwykłych momentów czy melancholijnych motywów, które wciąż świadczą o wielkiej klasie Broadricka. Lecz słuchając "Conqueror" nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to płyta wymuszona, a redukując ją o dwa, trzy utwory, dałoby się uzyskać dużo bardziej przekonywującą esencję. Należą się jednak słowa uznania za próbę wypłynięcia na zupełnie nowe wody. Może nie do końca udaną, lecz o wiele bardziej wartościową niż pozostawanie w jednej, wypróbowanej stylistyce.

[Aleksander Kobyłka]

recenzje Jesu, Final, Godflesh, Jarboe & Justin Broadrick, Jk Flesh w popupmusic