I can help you change tired moments into pleasure
Na przełomie ubiegłej i obecnej dekady, fani grupy Tool stopniowo tracili nadzieję na pojawienie się kolejnej po "Aenima" płyty zespołu, szczególnie gdy wokalista Maynard James Keenan zaangażował się w inny projekt, czyli wspaniały skądinąd A Perfect Circle. Polscy fani w większości nie marzyli nawet o zobaczeniu grupy na żywo, jednak wydarzenia potoczyły się inaczej. Najpierw w roku 2000 ukazało się gustowne wydawnictwo "Salival", następnie w połowie maja 2001 światło dzienne ujrzał "Lateralus", a już miesiąc później zobaczyliśmy Tool na dwóch koncertach w Polsce. W kolejnym roku grupa ponownie odwiedziła Polskę, tym razem w ramach Ozzfest'u, występując w Spodku obok Slayera i Ozziego, dając koncert zupełnie odmienny, a równie fascynujący jak dwa wcześniejsze. Ponownie zapadła długa cisza, naznaczona dwiema tym razem płytami A Perfect Circle, choć jedna z nich jest zbiorem kowerów o wątpliwej wartości. W tym roku Tool znów wychylił się z niebytu. Najpierw dwa single DVD do utworów jeszcze z "Lateralus", następnie z początkiem maja na sklepowe półki trafiło "10000 Days". Równie prędko, gdyż już w czerwcu, przez Europę przetoczyła się trasa koncertowa grupy, z koncertem w Spodku w mniej więcej jej dwóch trzecich. Czyżby powtórka z rozrywki?
Wśród odbiorców muzyki Tool'a znaleźć można grupę, do której autorzy niniejszego tekstu zresztą się zaliczają, uważającą, iż nie wszystkie zalety tej muzyki są opisywalne słowami, a równie duże znaczenie dla jej oceny ma wartość obiektywna, jak i indywidualna, intymna niemal percepcja. Sądzimy, że wielu spośród uczestników koncertów z roku 2000 odebrało je jako swoiste "misteria". Tegoroczny przełom wiosny i lata był więc doskonałą okazją do skonfrontowania tamtych doświadczeń z rzeczywistością anno domini 2006.
Angels on the sideline, puzzled and amused
"10000 Days" od pierwszych chwil cierpi na przekleństwo porównań do swoich poprzedniczek, w czym jednak duża zasługa samego zespołu. Pomiędzy każdą z trzech wcześniejszych płyt następowała wyraźna, dogłębna zmiana i konstrukcyjna, jak i w znacznej mierze emocjonalna. Najnowszy album stanowi w tym temacie niechlubne i wtórne nowum. Nie chodzi bynajmniej o to, by kompletnie odcinać się od własnej przeszłości i pamięci - ostatecznie nie ma przecież lepszych źródeł wiedzy i rozwoju niż własna pamięć i umysł - lecz o to, by czerpiąc z tych doświadczeń dokonać kolejnego kroku, wkroczyć na kolejny poziom, do czego przecież sam Tool nie raz nawoływał. I dokładnie tak ewoluowała muzyka zespołu - choć rozwijając formę i modyfikując treść, panowie pozostawali natychmiast rozpoznawalni. Natomiast sygnał, jaki otrzymaliśmy za sprawą piosenki Vicarious, otwierającej nowy album i go promującej, był zupełnie odmienny. Przewidywalna w swej strukturze, powielająca "Lateralus" w brzmieniu - oto powrócił Tool, taki jak ich znacie, "dziwny", akurat na tyle, by przyciągnąć kolejnych nastolatków. Skutecznie, sądząc po średniej wieku na koncertach i wynikach sprzedaży.
Na szczęście kolejne kompozycje "10000 Days" wywierają lepsze wrażenie. Jambi, oparte na konsekwentnie motorycznym, pozornie tylko prostym riffie, jest jedynym właściwie potwierdzeniem inspiracji Meshuggah, o których tak głośno było przed premierą za sprawą kampanii promocyjnej. W istocie jest to Tool w najwyższej formie, inteligentnie używający każdego instrumentu, z charyzmatyczną linią wokalną, niekonwencjonalnym pomysłem. Wymownie, uproszczenie formy na rzecz potężnego transu okazuje się być dużo lepszym pomysłem niż reprodukcja spięć znanych z "Lateralus".
Późniejszy opus magnum albumu, jakim jest niemal dwudziestominutowy Wings for Marie/10000 Days (Wings pt. II) także zasługuje na słowa uznania, jako jeden z najbardziej kontemplacyjnych utworów w historii zespołu, prowadzony przez Adama Jones'a i Danny'ego Carey przepływających między kolejnymi pasażami melodycznymi i rytmicznymi. Poświęcony on został matce Maynarda, która zmarła ponoć po dwudziestu siedmiu latach śpiączki, czyli około dziesięciu tysiącach dni. Wyjaśnia to znaczenie tytułu płyty i natychmiast zostało podchwycone przez media wszelakie, wypełniając szpalty działów muzycznych. Czy taki ekshibicjonizm emocjonalny jest uzasadniony? Słuchając tekstu i wykonania Maynarda można uwierzyć, że tak. Szczególnie, że dowiadując się imienia jego matki - Judith Marie - i sięgając pamięcią wstecz, nagle odnajdujemy jasny sens w "Judith" Perfect Circle. Inna sprawa, jak skutecznie ten kiczowaty bądź co bądź tytuł przebił się swoją historią na medialne łamy. Jeżeli opierać się na tej imponującej kompozycji, byłby Tool AD 2006 bardziej mrocznym i ponurym niż kiedyś, bardziej gorzkim może?
Prawdopodobnie, gdyby nie kolejna odsłona albumu, a konkretnie The Pot - najbardziej piosenkowa rzecz na płycie, puszczająca oko aż do "Undertow" i najłatwiejsza w odbiorze - i muzycznie i lirycznie - kompozycja Tool'a od czasu Hooker with the Penis. Intro, zaśpiewane a capella niemal falsetem, drastycznie kontrastuje z kontemplacyjnymi minutami poprzedzającymi ten lekki, dynamiczny utwór, który zarazem po uszy tkwi w technicznych i kompozycyjnych rozwiązaniach wypracowanych przez grupę jeszcze w ubiegłej dekadzie. Zaprawdę, zasługujemy na coś więcej niż żonglerkę własnymi zagrywkami. Podobne zastrzeżenia można mieć do najbardziej chyba niejasnego utworu, jakim jest Lost Keys/Rosetta Stoned. Zapętlony riff, wściekła agresja wypychająca z kadru mroczny wstęp do utworu, wielopłaszczyznowa narracja, świetne perkusyjne solo, przeciągające się zamknięcie kompozycji, spazmy dołączane w samym jego finale - niby w porządku, jednak utwór pozostaje niezrozumiały, przede wszystkim w warstwie lirycznej. Konia z rzędem za rozgryzienie tekstu i podanie sensowniejszej jego interpretacji niż narkotyczny majak. O ile takowa w ogóle jest uzasadniona, gdyż podtytuł Lost Keys - Blame Hofmann - zrzuca winę za ten kawałek na dr. Alberta Hofmanna, wynalazcę LSD. I tutaj czas na piętnastominutowe, niestety za długie zwieńczenie, jakim jest Intension/Right in Two. W obu przewija się hinduski nastrój, zarysowany już pięknie na "Lateralus", oczywiście głównie za sprawą wspaniałej gry Danny'ego Carey. Szczególne przyczynia się do tego solo na tablach w Right in Two, choć dla jego wytworzenia gitara też ma swoje znaczenie. A poza tym? To doskonała kompozycja, ale raczej z repertuaru A Perfect Circle, mimo "tool'owych" pętelek i kulminacji w finale, pogrążających ją niestety w oparach przewidywalności. Przy pierwszym kontakcie ten utwór wydaje się być jednym z ciekawszych, potem jego oczywista struktura zaczyna jednak nużyć.
Something kinda sad about the way that things have come to be
"10000 Days" byłaby płytą dobrą, gdyby nie wcześniejsze dokonania zespołu. Niestety ma ona wszelkie predyspozycje, by nie wytrzymać próby czasu jak jej szacowne poprzedniczki. Wydaje się, że powodów ku temu jest kilka. Płyta cierpi na niefortunny układ utworów. Brakuje tutaj nici spajającej elementy układanki, dramaturgii, kulminacji, rozwiązania napięcia. Gdyby płyta po Vicariuos, rozpoczynała się - tak jak koncerty - zestawem Lost Keys/Rosetta Stoned, potem wchodząc w The Pot, Jambi i dalej Wings for Marie/10000 Days, Right in Two, być może by się tak nie "rozjeżdżała"? Może w ogóle byłaby lepsza bez Vicarious? Może zbyt rozlazłe są interludia między piosenkami sensu stricte? Każdy z tych wątków ma chyba w sobie ziarno prawdy.
Ponadto, zbyt często napotykamy wyraźne powtórzenia motywów muzycznych - Vicarious powiela finał Schizm, rozładowania napięcia po gitarowym crescendo w Wings./10000 Days słyszeliśmy już w Ticks&Leeches, riff w Rosetta Stoned przywodzi na myśl Pushit, a zamknięcie Right in Two -Third Eye. Repetycja rozwiązań melodycznych i rytmicznych jest jedną sprawą, inną natomiast przewidywalność kompozycyjna - tak gryząca w Vicarious, Pot, Right in Two. Niestety właściwie jedynie Jambi jest w pełni wolne od obydwu powyższych niedociągnięć. Ostatecznie, "10000 Days" jest znacznie słabsza lirycznie niż wcześniejsze albumy, kilka piosenek traktuje po prostu o niczym, a Vicarious i Right in Two są banalne.
There was a time that the pieces fit, but I watched them fall away
Jednakże nawet słabsza płyta nie zmieniała faktu, że koncert Tool'a był najbardziej chyba wyczekiwanym wydarzeniem tego roku, wypatrywanym z nadzieją na wieczór tak niezwykły, jak te kilka lat temu. I tu tkwi chyba podstawowy błąd słuchaczy - dla nas miał być to wieczór wyjątkowy, wyróżniający się z tysiąca innych. Dla zespołu, będącego pod koniec długiej trasy, to tylko jeden koncert z wielu. Po obejrzeniu koncertów w Berlinie i Katowicach możemy stwierdzić, że Tool na tej trasie raczej nie wystrzegł się rutyny. Już kilka tygodni przed koncertami wiadomo było jakie utwory, a nawet w jakiej kolejności, zostaną zagrane, gdyż identyczny set o charakterze "greatest hits" otrzymały wszystkie audytoria w Europie. Można tłumaczyć, że piosenki są powiązane z wizualizacjami, jednak te ruchome obrazy, nota bene przedstawione na zbyt małych i zbyt nisko umieszczonych ekranach, nie były aż tak rewelacyjne, by można je uznać za warte takiego związania sobie rąk. W efekcie, Tool prawie codziennie grał ten sam set w niemalże identyczny sposób. Trudno się zatem dziwić, że spoglądając na scenę, widać było dystans, a nie zaangażowanie, jak kilka lat temu. Szczególnie na fatalnym koncercie berlińskim nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że muzycy grają tylko po to, by mieć za sobą kolejny występ. Sami pozbawili się tej spontaniczności, która pozwala stworzyć unikatową więź między muzykami a słuchaczami. I to jest pierwszy powód, dlaczego koncerty te nie miały klimatu.
Solidnie przyłożyli się do tego również organizatorzy, zarówno w Berlinie, jak i w Katowicach. Bilety nie należały do najtańszych, zwłaszcza z polskiej perspektywy. Mimo tego, popyt nie był znaczny, więc dostosowano podaż. W Berlinie koncert przeniesiono z Columbiahalle, prawdopodobnie najlepszej sali koncertowej w tej części galaktyki, do hangaru jakim jest Arena Treptow. W Katowicach prawdopodobnie bilety dodrukowano. Niestety, zapewne dużo czasu jeszcze minie, nim organizatorzy koncertów w Polsce bardziej będą się przejmować jakością odbioru i komfortem uczestników, niż wpływami do kasy. Nie chodzi nawet o komfort, ale o elementarny szacunek dla słuchacza. Na płycie Spodka znalazł się niewyobrażalny tłum ludzi, co najmniej tysiąc osób za dużo. Miało to bardzo bezpośrednie przełożenie na panujący nastrój - jak można skupić się muzyce, jak wytworzyć sobie osobistą przestrzeń konieczną do odbioru Tool'a, kiedy stoi się w strasznym ścisku i w obawie przed stratowaniem. Nastolatek siedzących na ramionach swych kolegów i nagrywających koncert na komórki nie warto nawet wspominać. Chwilami mieliśmy wrażenie, że nie uczestniczymy w wydarzeniu artystycznym, tylko w jakimś cyrku, gdzie ważniejsze od przeżycia i wyniesienia wspomnień, jest wyryczenie refrenu i nagranie fragmentu "szoł" na telefon. I to drugi powód, dlaczego koncerty nie miały klimatu.
Z dzisiejszej perspektywy ciężko uwierzyć, jak wspaniale nagłośniono hale Mery i Wisły na dwóch pierwszych koncertach Tool'a w 2001 roku, kiedy zespół brzmiał potężnie, głęboko i dynamicznie. W Spodku na Ozzfeście też było bez zarzutu. Tym razem nie nawiązano do chlubnych tradycji. W otwierającym koncert Rosetta Stoned brzmienie gitary miało wiele wspólnego z piłą tarczową rysującą kamienie. Na szczęście później było lepiej, jednak nastawiono się na głośność, a nie jakość dźwięku. Już do końca dramatycznie dominowała stopa, toporna gitara i przytłumiony bas. Mając na scenie takiego perkusistę jak Danny Carey słuchaczowi należy się przecież dźwięk każdego jego uderzenia, a nie drżenie podłogi od stopy! Z przebiciem przez te najcięższe armaty miał czasem problemy Maynard, zwłaszcza że często unikał co ostrzejszych partii, jakby obawiając się o swoje gardło, a może śpiewając w takiej nowej manierze? W tych warunkach szczególnie ucierpiały utwory z najnowszej płyty. Kiedy znikły wszelkie smaczki, okazało się, że trudno jest się utrzymać przez prawie dziesięć minut na jednym, rytmicznie połamanym riffie.
Żal jest tym większy, że koncert miał swoje dobre momenty. W utworach pochodzących z wcześniejszych płyt, jak w Stinkfist z rozbudowaną frazą instrumentalną w środku utworu, zamykająca koncert Aenema czy Sober, udało się wykrzesać sporo emocji. Świetnie wypadło Jambi, bardzo dobrze Vicarious. Z drugiej strony, Lateralus jednak nie miał w sobie mocy i głębi, a o Schizm lepiej zapomnieć. Na krótkie chwile można było wyczuć atmosferę, która powinna ogarniać cały występ, usłyszeć, że w tym wszystkim drzemie olbrzymi potencjał. Gdyby tylko muzycy oprócz technicznej dokładności wykazywali nieco więcej zaangażowania, gdyby tylko na płycie było mniej ludzi, a więcej przestrzeni do spokojnego słuchania. Tak się jednak nie stało i pomimo tych przebłysków jakości i aury okazało się, że zamiast wielkiego wydarzenia było wielkie rozczarowanie i poczucie niespełnienia. A poza tym, gwoli uczciwości, dziesięć piosenek, to po prostu mało. Jak wspomniano, bilety tanie nie były, koszulki i plakaty także kosztowały równowartość dobrej pary Vansów. Dlaczego, ach, dlaczego nie usłyszeliśmy Hooker with the Penis? Byłoby to lepszym zamknięciem wieczora, niż obietnica powrotu grupy na kolejny koncert, może jeszcze w tym roku.
Some say the end is near, some say we'll see armageddon soon
Tool, od lat balansujący na cienkiej granicy między głębokim, ukrytym przekazem, a ryzykiem, iż jest to sprytny chwyt marketingowy; koncertowe wykonania Third Eye rozpoczynający wymownym samplem Timothy'ego Leary namawiającego: "question authority", sam z czasem wytworzył sobie grono odbiorców ślepo w swoich idoli zapatrzonych. Wymownym jest zamieszenie związane z ostatnim utworem na "10000 Days", czyli pozbawionymi sensu i nastroju szumami i trzaskami Viginti Tres, co oznacza "dwadzieścia trzy" po łacinie. Otóż podobno symbolizuje to synchronizację, której należy dokonać poprzez złożenie Viginti Tres z Wings for Marie i odsłuch równocześnie z utworem tytułowym - czasy ich trwania się zgadzają. Po dokonaniu takiego eksperymentu i zgraniu tych utworów mamy mieszane wrażenia. Może coś jest na rzeczy, rzeczywiście Viginti Tres nabiera sensu jako tło, wejście gitar w finale 10000 Days synchronizuje się z tym w Wings., chwilę potem wokale w obydwu kanałach są identyczne. Jednak zgrać tego idealnie niepodobna - albo pasują gitary, albo perkusja dziesięć sekund potem. Teraz pojawiła się kolejna plotka - Lost Keys należy ustawić po Lipan Conjuring i je złożyć z Viginti Tres. Czyżby kolejne objawienie? A może, zamiast zdrowego krytycyzmu, w uporze doszukiwania się drugiego, trzeciego i kolejnego poziomu sensu i przeżycia, odbiorcy urządzają kpiny z samych siebie? Przecież panowie z Tool, tak sceptyczni wobec zinstycjonalizowanej religii za jej skuteczność w sterowaniu masami, nie chcieliby być kapłanami własnego kościółka. Na pewno?
Jednakże zdrowa dawka krytycyzmu nakazuje nowy album uznać za syntezę wcześniejszych pomysłów i bynajmniej nie nowatorski, a trasą koncertową - za potężny zawód. Nowatorstwo to nie psychodeliczne i niezrozumiałe dźwięki, nie dziesięciominutowe kompozycje, ale potrzeba ciągłego rozwoju i zaskakiwania samych siebie. Przede wszystkim tego zabrakło. Na pewno jednak muzykom łagodzą to finansowe profity z całego zamieszania, debiutu płyty na pierwszym miejscu sprzedaży w szeregu krajów, tysięcy sprzedanych koszulek, DVD z teledyskami sprzed kilku lat etc. Na jesień zapowiadana jest amerykańska trasa, a na portalu toolshed umieszczono już wymowną jej zapowiedź: start saving. W rezultacie można przypuszczać, że w grudniu w Wyborczej przeczytamy w muzycznym podsumowaniu roku: "w czerwcu odwiedzili nas powracający giganci rocka, Guns'n'Roses oraz Tool".
[Piotr Lewandowski, Aleksander Kobyłka, Dariusz Rybus]