"As luck would have it, one of America's two most powerful villain's of the past decade is turned loose to strike terror in the hearts of men."
Takie oto złowrogie słowa recytowane zaaferowanym głosem, otwierają album "Madvillainy" duetu Madvillain, jedną z najbardziej intrygujących hip-hopowych płyt tego roku. Dalsza część inwokacji jest nie mniej złowieszcza, zapowiada istną apokalipsę, która jednak nie staje się totalnym zniszczeniem zadowolonego z siebie świata wokół, lecz zamienia się w czterdzieści kilka minut muzyki bezczelnie ignorującej gatunkowe ograniczenia hip-hopu. Muzyki zabierającej słuchacza w absorbującą podróż przez świat wyobraźni muzyków, którzy w jednym z utworów ochrzcili się jako "America's Most Blunted". I do obu tytułów mają pełne prawo, ponieważ zarówno producent Madlib, jak i odpowiedzialny za rymy MF Doom, należą do największych hip-hopowych złoczyńców, jeżeli nie ostatniej dekady, to na pewno ostatnich pięciu lat. Pierwsze efekty ich współpracy pojawiły się w ubiegłym roku, ale wyciekły do internetu, dlatego na pełen album duetu należało trochę poczekać. Zdecydowanie było warto, ponieważ muzyka Madvillain nie jest łatwa w odbiorze, równocześnie wpadając w ucho. Zaskakuje zadymionymi, dusznymi podkładami i wokalem, pozornie płynącym niezależnie od bitu, ale jednak na swój sposób z nimi zrośniętym. Dwadzieścia dwa utwory Madvillain mają jeszcze jedną cechę dystynktywną - tylko kilka z nich trwa dłużej niż dwie i pół minuty. Dlatego słuchając płyty co chwilę doświadczamy wolty i konsternacji. W tym szaleństwie jest jednak wykwintna metoda, dzięki czemu jej wartości odkrywamy stopniowo, ale gdy już się one wyklarują, krążek nie opuszcza odtwarzacza na długo. Zdziwienie jest jednak mniejsze, gdy zna się poprzednie dokonania obu spiskowców, którzy w ubiegłym roku wydali łącznie osiem płyt - własnych, lub takich, gdzie ich udział był fundamentalny. Przyjrzyjmy się więc kolejno panom o ksywkach Madlib i MF Doom, a jasne stanie się, że szaleni złoczyńcy godni są najwyższego zainteresowania.
Rekordzista w ilości pseudonimów
Właściwie należałoby zapytać, czy istnieje ktoś taki jak Madlib? Ten właśnie pseudonim przyniósł bowiem zamieszkującemu Kalifornię niejakiemu Otisowi Jacksonowi miano jednego z najciekawszych i najoryginalniejszych producentów ostatnich lat i tytuł "beat-conductor". W porządku, kim więc są Quasimoto i pięciu muzyków Yesterday's New Quintet? Albo skąd pomysł na formację Jaylib i Madvillain? Po ile alter-ego można w normalnych warunkach sięgnąć? Madlib nie zamierza jednak osiąść na laurach otrzymywanych za swoje producenckie osiągnięcia i staje się w zależności od potrzeb awangardowym raperem jako Quasimoto, jazzowym kwintetem, następnie ponownie wraca do hip-hopu za sprawą duetu z równie uznanym Jay Dee, a kropkę nad "i" stawia mając u boku MF Doom. Mimo, że różne projekty przeplatają się w czasie, należy do nich podchodzić z należną każdemu z nich uwagą, przynoszą one bowiem raczej odmienne oblicza Madliba. Sięgnijmy do początków. Otis Jackson ukazał się światu jako Madlib w latach dziewięćdziesiątych będąc członkiem kapeli Lootpack. W towarzystwie kumpli z młodości, wziął na siebie produkcję, didżejing i nieco rymowania.
Mimo, że spektakularnego sukcesu Lootpack nie odniósł, Madlib nawiązał kontakt z pochodzącym z Los Angeles didżejem Peanut Butter Wolf. Najważniejszym skutkiem tej znajomości było związanie się naszego bohatera z należącą do Wolfa wytwórnią Stones Throw, jedną z najważniejszych obok Quannum, Def Jux i Anticon dla współczesnego ambitnego hip-hopu. Jednak pierwsze mocne uderzenie nie było sygnowane najpopularniejszym z pseudonimów Otisa, lecz jego posępnym alter ego - Quasimoto. Album pod tytułem "The Unseen" jest chyba jednym z najbardziej ekscentrycznych hip-hopowych nagrań ostatnich lat. Właściwie każdy element całości stawia ten album w opozycji do mainstreamu - od wokali rodem z taniego filmu science-fiction, przez psychodeliczno-elektroniczne jazzowe podkłady po pojawiające się nieraz wsamplowane gadki, których absurdalność - tekstów momentami zresztą też - dowodzi, że autor był tak upalony, że myśli składne i logiczne były poza jego zasięgiem. Niewiarygodne brzmienie wokalu jest wynikiem przyspieszenia nagrania, w wyniku czego powstaje wrażenie, jakby rymy dobiegały wręcz z zaświatów. Jednak w przeciwieństwie do wielu innych nagrań, spożycie marihuany nie owocuje rozbujanymi, imprezowymi nawijkami. Implikuje ono raczej surrealistyczne zestawienia rymów pojawiających się znikąd, by po chwili zaniknąć w gąszczu przewijających się pomysłów i dusznie brzmiących podkładów, wśród których jazz pełni przewodnią rolę. Efektu dopełnia niepokojąca powtarzalność pewnych motywów, fraz i nagromadzenie niedługich utworów. To właśnie stanowić będzie charakterystyczną własność Madliba przez całą jego karierę. Niektórych słuchaczy wyprowadza to z równowagi, innych zachwyca. Należę do oddanych fanów poszarpanych kompozycji, które uciekają w dal zaraz po tym, jak zaczynają wpadać w ucho, tak jakby autor za wszelką cenę uniknąć chciał spokojnego zadowolenia po stronie odbiorcy. Quasimoto nagrywa hip-hop podprogowo intensywny, ukazujący ukrytą na co dzień stronę osobowości Madliba, wyzierającą na powierzchnię w mrocznych, ujaranych kawałkach. Już samo przypisanie autorstwa muzyki Madlibowi, a rymów Quasimoto, jest wielce wymowne. Niestety do tej pory nie okazał się żaden następca "The Unseen", chociaż Madlib zapowiada ciąg dalszy.
Jeżeli Quasimoto cierpiał na rozdwojenie jaźni, to jak określić Yesterday's New Quintet? Teoretycznie jest to grupa jazzowa - co sama nazwa wskazuje - złożona z Madliba, Monka Hughesa, Ahmada Millera, Joe McDurfey'a i Malika Flowersa. Rzeczywistość jest jednak inna, ponieważ wszystkie instrumenty nagrywa Madlib, by potem jeszcze poddać je cut&paste'owej obróbce. Podobno ma on niezwykły talent do nauki gry na żywych instrumentach. Jak twierdzi wzmiankowany już wcześniej Wolf, Otis w kilka tygodni nauczył się gry na kontrabasie, a gdy potrzebował wibrafonu - wypożyczył go na trzy tygodnie, z których dwa zajęła mu nauka, a ostatni poświęcił na nagrywanie. Tak było w przypadku debiutanckiego albumu "Angels Without Eyes", który ukazał się w dwutysięcznym pierwszym roku, oczywiście dzięki Stones Throw. Madlib sam siebie nie traktuje jednak jako instrumentalisty: "Jedynie składam swoje pomysły w całość. Nie jestem muzykiem grającym szalonych solówek, nic w tym stylu. Jedynie łączę wibracje, a ponieważ nie mam nikogo, kto mnie wyręczy w nagrywaniu, kto nagra te pomysły tak, jakbym chciał, więc muszę robić to sam". Najważniejsze, że w efekcie powstają ciekawe płyty, będące rezultatem hip-hopowego podejścia do jazzu i jednak inne niż tradycyjne samplingowe albumy, bazujące na starych nagraniach. W ten sposób niby powstaje jazz, ale tworzony przez muzyka, dla którego aktywnością numer jeden jest bycie producentem.
Jazzowo-hip-hopowy amalgamat ma swoje źródło w schizofrenicznym sposobie pracy Madliba, który będąc jednakowym fanem obu gatunków, przyznaje, że nie potrafi zbyt długo zajmować się danym projektem, pomysłem. Swoją drogą, ciekawym tematem badań mogłoby być określenie roli marihuany jako czynnika sprawczego takiego roztargnienia i kompulsywności. Technika pracy tłumaczy więc po części, dlaczego Otis ukazuje się pod tyloma pseudonimami, a także dlaczego najlepiej czuje się w zwięzłych i krótkich kompozycjach. Oprócz płyt autorskich, Yesterday's New Quintet zarejestrował także epkę z utworami Steviego Wondera, a w zaciszu studia Madliba czekają na premierę jeszcze przeróbki kilku innych klasyków, chociażby Herbiego Hancocka. Ogólna liczba nagranych płyt przekracza podobno trzydzieści.
Zanim przejdziemy do kolaboracji z innymi artystami, zajmijmy się dwoma do tej pory wydanymi albumami pod szyldem Madlib. Według mnie oba stanowią dzieła wręcz wiekopomne, szczególnie drugie z nich. Pierwszym stricte didżejskim dokonaniem było "Blunted in a Bomb Shelter", samą nazwą odwołujące się do studia Madliba, czyli właśnie Bomb Shelter. Zajął się on tym projektem zaraz po tym, gdy część nagrań Madvillain przedostała się do internetu. Pozornie idea jest prosta, Madlib miksuje katalog wytwórni Trojan, wielce zasłużonej dla reggae. Wszystkie chyba nagrania pochodzą z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, przez godzinę miksu możemy napawać się totalnie rootsowym klimatem nasyconym hip-hopową estetyką. Momentami wydaje się, że słuchamy jamajskiego soundsystemu sprzed lat. O ile "Blunted in a Bomb Shelter" jest fajną płytą, o tyle wydany w ubiegłym roku "Shades of Blue" to istna rewolucja i rewelacja. Tytuł trawestujący legendarną płytę Milesa Davisa wiele wskazuje, a dopisek na okładce rozwiewa wszelkie wątpliwości: Madlib invades Blue Note. Mistrz gramofonu staje do walki z katalogiem założonej w latach trzydziestych wytwórni, jednej z najważniejszych w historii jazzu. Wyzwanie to wielkie, ale nasz bohater udowadnia, że przed jego talentem do miksowania, klejenia i przerabiania muzyki nie uchroni się chyba nic. Madlib nagrał płytę wręcz taneczną, wszystkie pojawiające się dęciaki, fleciki i inne cuda są wesołe, swingujące i chwilami potraktowane z przymrużeniem oka. Słychać ogromne wyczucie w doborze rytmów, które komponując się cudownie z ciepłym, otulającym jazzem, wprawiają w fluktuacje ciało słuchacza, porywając go do wibracji. Równie dobrze można jednak tej płyty sobie po prostu słuchać w domu i oddawać się ogarniającemu poczuciu relaksu i rozluźnienia. Madlib skupił się na idealnym dopasowaniu swoich bitów do tych klasycznych partii - jest perfekcyjnym producentem, wszystkie przejścia brzmią, jak zagrane przez doskonale rozumiejący się zespół. Skrecze pojawiają się sporadycznie, ale jeśli już je słychać, to są one najwyższej próby. Dowodem na to otwierający album Slim's Return, w którym didżej przemienia w złoto wszystkie breaki, jakie mu wpadły w ręce, od kontrabasu, smyczków, flecików po KRS-One'a. Dzięki takim produkcjom, część dziedzictwa muzycznego naszej planety może powrócić i oczarować kolejne pokolenia słuchaczy, które raczej w pierwotnej formie by ich nie zainteresowały. Madlib z niezwykłym talentem odkrywa je i podaje nam odświeżone i odrestaurowane.
W międzyczasie ukazał się jeszcze album "Champion Sound" Jaylib. Madlib i Jay Dee nawzajem produkowali dla siebie podkłady, więc gdy słychać rymy Madiba, w tle płynie bit Jay Dee i vice versa. Wokalnie z pewnością Madlibowi należy się pierwszeństwo. Ponieważ znowu jest to pozycja, która byłaby faworytem w konkursie na najbardziej upalony album roku, więc w warstwie tekstowej nie oczekujcie głębokich refleksji. Nie o to jednak chodziło. Moje uczucia co do tej płyty nie są jednak tak entuzjastyczne, jak w przypadku pozostałych dokonań Madliba. A gdy o hip-hopie i rymach mowa, to Madvillain wzniósł się na wyższy poziom. Skoro dotarliśmy już do bieżącego roku, przyjrzyjmy się drugiemu łajdakowi, czyli MF Doom'owi.
Pogrom ukryty za żelazną maską
Fakt, że w porównaniu do Madliba MF Doom ukazał do tej pory umiarkowaną liczbę osobowości, niemniej jednak i tak zdecydowanie przewyższa on średnią. Daniel Dumile, urodzony w Londynie a wychowany w Nowym Jorku muzyk, na tamtejszej scenie działał już od początku lat dziewięćdziesiątych, początkowo w zespole KMD pod ksywką Zev Love X. Po problemach w kontaktach z wytwórnią Elektra, jakie wystąpiły przy okazji wydania drugiej płyty KMD, ówczesny Zev na pięć lat zniknął z oczu opinii publicznej i większości fanów. Pomimo, że wspomniana płyta KMD zyskiwała kultowy wręcz status w kręgach undergroundu Wielkiego Jabłka, mało kto zdawał sobie sprawę, że główny jej twórca ponownie pojawił się ukryty za maską, freestyle'ując w nowojorskim klubie Nuyorican Poets Cafe. Historia rodem z opowieści płaszcza i szpady znalazła swój finał w roku dziewięćdziesiątym dziewiątym, kiedy to nowa osobowość artysty była na tyle dojrzała, by ogłosić ją światu. Zainspirowana była ona komiksowym złoczyńcą doskonałym Dr. Doomem. Schowany za żelazną maską MF (najprościej rozwinąć ten skrót jako Metal Face) Doom wydał w niezależnej wytwórni album "Operation: Doomsday". Specyfika tej płyty polega na zestawieniu słodkich podkładów w stylu R&B z umęczonymi rymami. Zyskał on szeroki odzew, ale kto spodziewał się klasycznej kontynuacji w postaci następnych płyt, został zmylony.
Pierwszym skutkiem sukcesu "Operation: Doomsday" była opóźniona o kilka lat oficjalna premiera nieszczęsnej płyty KMD, która wcześniej skłoniła przecież Daniela do odsunięcia się w cień. Jego kolejne płyty nagrane zostały jednak pod innymi pseudonimami. Tylko w ubiegłym roku pojawiły się dwie: "Take Me to Your Leader" King Geedorah i "Vaudeville Vaudevillian" Viktora Vaughn. One także powstały już po rozpoczęciu współpracy z Madlibem, tak jakby w chwili oddechu. A płyty takie jak Madvillain dowodzą dwóch rzeczy: po pierwsze, działanie w ukryciu i we własnym, spokojnym tempie jest lepszą metodą pracy niż działanie pod presją mediów i fanów, a po drugie, termin "niezależny hip-hop" jest czymś znacznie bardziej nasyconym treścią, niż wydawałoby się na podstawie pobieżnej analizy.
"Dziś jest cieniem dnia jutrzejszego, dziś jest obecną przyszłością z wczoraj, wczoraj jest cieniem dnia dzisiejszego! Mrok przeszłości jest dniem wczorajszym i światło przeszłości jest dniem wczorajszym"
Powyższa fraza jest jedną z najbardziej zapadających w pamięć podczas obcowania z Madvillain i mogłaby stanowić motto tej płyty. Czas i wynikające z niego połączenie wszystkich chwil naszego życia, przewijają się w twórczości Madliba od wielu lat, tutaj jednak uległy intensyfikacji. Z jednej strony mamy całe miriady wiekowych sampli, ale z drugiej współczesność i niesamowitą świeżość wynikającą ze spontanicznego tworzenia i podkładów i rymów. Ta swoboda znajduje swój wyraz w niekonwencjonalnych strukturach utworów, gdzie do rzadkości należą tradycyjne formy zwrotka-refren, a rym i bit rządzą się swoimi własnymi prawami. W efekcie, raz po raz, z czeluści wydobywa się wokal MF Doom'a, by zniknąć jak z kolejnym porywem wiatru. Podobnie muzyka, za nic mająca pragnienie słuchacza, by chwytliwy motyw trwał i trwał i przez sakramenckie trzy i pół minuty cieszył. Formy urywają się postrzępione a łączą je ujarane skity pełne sampli z pochodzącego z siedemdziesiątego pierwszego roku nagrania "A Child's Garden of Grass: A Pre-Legalisation Comedy". Stąd wiemy, że palenie zwiększa kreatywność i pomysłowość, tak jakby odbiorca nie mógł się tego domyślić sam, słyszy więc: "In fact, everyone finds that they're more creative stoned than straight". Zabawne, ale najbardziej zabójcze kawałki trwają niewiarygodnie krótko, posłuchajcie Accordion, absolutnie fantastycznego otwarcia płyty, albo weselszych Raid i All Caps, którego podkład bezpośrednio odwołuje się do "Shades of Blue". Kompletnym unikatem jest zadymiony i słaniający się na nogach Rainbows, nucony przez MF Dooma do melodii trąbki i saksofonu w tle. Słychać, że koleś fałszuje, ale nie o perfekcję chodzi, wrażenie jest potężne. Oczywiście kilka numerów przywołuje na myśl klasyczną hip-hopową estetykę - Meat Grinder przypomina mi nieco Jeru The Damaja, a Figaro to istny hicior. Jest jednak małe ale. Przebojowość ustępuje miejsca idei przewodniej, nasyceniu prawie przypadkowymi samplami, wersami, gierkami. Madvillain fantastycznie współpracują wydobywając nawzajem na światło dzienne swoje atuty, dlatego sednem tej muzyki jest poezja. Obaj panowie bawią się wspaniale - jeden muzyką słowa, drugi językiem muzyki. Znajduje to wyraz w enigmatycznych rymach, absurdalnych kolapsach słownych i nawiązaniach to filmów, reklam. Nie zabrakło też subtelnych metafor. Aż żałuję, że nie jestem w stanie wyłapać wszystkiego.
Co do muzyki, to różnorodność sampli jest oczywistą zaletą, ale wzmacnia ją ich kompletna niecodzienność. Skąd one się biorą? Słyszałem opinię, że motyw otwierający utwór All Caps jest pianinem pochodzącym ze starego nagrania jazzowego, ale równie dobrze mógłby być śpiewem wielorybów. To zapewne lekka przesada, ale oddaje ideę tej muzyki, aż gęstej od pomysłów. Madlib potwierdził, że jest niezrównany we wrzucaniu krótkich i rzadko pojawiających się zagrywek, które nadają oryginalności: porywające jazzowe partie, sample z tandetnych rockowych piosenek, wokale sprzed lat, dźwięki z filmów kung-fu. Czego tam nie ma - a równocześnie przez calutki album płyniemy z wibrującą muzyką. Po prostu geniusz, polegający na drobnych, ale potężnych rozwiązaniach, jak chociażby fantastyczne intro do Fancy Clown. Doprawdy, porażająca jest równowaga zachowana przez Madvillain, którzy w znacznej części improwizując porozumiewają się bez słów. Zaproszono nawet kilku gości, nie zgadniecie na pewno kogo. Otóż pojawiają się głównie Quasimoto i Victor Vaughn. Bez komentarza.
W ten sposób powstała płyta nieprawdopodobnie intensywna, pozbawiona słabych utworów, w której każda błahostka nabiera wagi i znaczenia, będąc naładowaną osobowością muzyków. Dwadzieścia dwa numery, czterdzieści sześć minut i ciągły zachwyt. Pomimo, że jest to hip-hop, "Madvillainy" to album punkowy w swej istocie. Nie jest on łatwy w odbiorze i w pierwszym momencie wywołuje konsternację, by po zbadaniu jego wnętrza zupełnie oczarować. Wniosek z tego, że mamy po prostu do czynienia ze sztuką, o bogatej sferze znaczeń i kontekstów ukrytej pod materialnym potokiem słów i dźwięków.
[Piotr Lewandowski]